­
zielona cytryna: Książki mojego życia: Nie dla mamy, nie dla taty, lecz dla każdej małolaty

Książki mojego życia: Nie dla mamy, nie dla taty, lecz dla każdej małolaty

10:14 ,

                Wstyd przed czytanymi przez siebie książkami, jest jak wstyd przed samym sobą. Ukrywanie tego, co miało wpływ na naszą dorosłą postać, charakter i postrzeganie świata, jest ukrywaniem siebie.


                Piszę o tym dlatego, że niezwykle łatwo jest zapomnieć o rzeczach, które sprawiały nam przyjemność, gdy byliśmy nie do końca dojrzałymi i nie do końca świadomymi ludźmi. Bycie nastolatkiem to najprawdopodobniej najcięższy etap całego naszego życia. Okres brutalnego zderzenia się z rzeczywistością, wyjście spod matczynej, pełnej kontroli, stawienie czoła rówieśnikom, którym bez trudu przychodzi dzielenie ludzi na lepszych i gorszych.


                Jak łatwo można stłumić w kimś jego poczucie wartości? Jak długo może zająć później odzyskanie równowagi i pewności siebie?


                Dwadzieścia lat mojego życia zdeterminowanych było przez otyłość. Lista tych, którzy wówczas stłumili moje poczucie wartości, jest bardzo długa. Ale bardzo wielu z nich to dziś intelektualny margines – to dla mnie największa satysfakcja.  


                Zanim skończyłam szesnaście lat, pasjami zaczytywałam się w powieściach dla nastolatek z serii Nie dla mamy, nie dla taty, lecz dla każdej małolaty. Każdą, która była dla mnie dostępna, czytałam w kilkumiesięcznych ostępach nawet cztery, pięć razy. I nigdy nie miałam dość.


Byle nie on, Do miłości jeden krok, Ciao, Bambina, Nie do pobicia, Cudowna przemiana, Czasem warto zaryzykować, Miłosne zapiski, Królewna Śnieżka, Z całego serca, P.S. Kocham Cię, Na łeb, na szyję, Dwoje na wirażu, Podszepty serca, Za przystojny, za bogaty, Za jakie grzechy?, Pożeracz serc, Dziewczyna z usterką, Przepis na miłość, Wymarzony rejs, Miłość do odstąpienia, Miłość na falach eteru, Jedna na milion


                Jako dziewczę, które miało wówczas równie duże szanse na znalezienie chłopaka, jak na wyrośnięcie trzeciej ręki, czytałam te książki i marzyłam o księciu na białym koniu (w tym wieku nie było to, rzecz jasna, nic nadzwyczajnego…). Największą zaletą tych powieści, były szczęśliwe (oprócz P.S. Kocham Cię, gdzie chłopak głównej bohaterki na końcu umiera) zakończenia. Można było mieć pewność, że bohaterka, jakakolwiek by nie była i jakkolwiek by nie wyglądała, znajdzie w końcu szczęście u boku przystojnego (prawie zawsze) chłopca. Zachłannie chłonęłam te niewielkich rozmiarów książki, zazdroszcząc ich bohaterom prawie wszystkiego. Moje życie wydawało mi się mdłe, nijakie, a przede wszystkim nudne.  


                Przez ostatnich kilka dni zastanawiałam się, jaki wpływ miała na mnie ta seria. Bez wątpienia stanowiła dla mnie olbrzymie pocieszenie w chwilach osobowościowego kryzysu, dotykającego chyba wszystkie dojrzewające dziewczęta. Dała mi również fałszywy obraz idealnego, nastoletniego chłopca… Pisząc to, uśmiecham się pod nosem. Idealni nastoletni chłopcy nie istnieją (Edward Cullen to chyba teraz ta sama kategoria?). Przepocone skarpetki, pryszcze, bekanie w towarzystwie i końskie rżenie w miejsce śmiechu…  Nie dla mamy, nie dla taty, lecz dla każdej małolaty, stworzyła w mojej głowie obraz doskonałego, nieskażonego chamstwem (i smrodem skarpetek) ucznia szkoły średniej, który zawsze otwiera przed dziewczyną drzwi, przynosi kwiaty i przeprasza nawet za to, czego nie zrobił. Cóż, liceum zweryfikowało tkwiące we mnie przekonania – na szczęście!


                Nie zapominam jednak, że książki z tej serii to spora część mojej młodości (czyż słowa o młodości nie brzmią śmiesznie w ustach dwudziestotrzyletniej dziewczyny?). Nie wstydzę się tego, że były dla mnie ważne – wspominam je z rozrzewnieniem i szerokim uśmiechem na twarzy. Jeśli w przyszłości będę mieć córeczkę, chciałabym, żeby ona także mogła je poznać.
                  

Możesz przeczytać również