Grubas insajd mi
W dorosłość
przyszło mi wejść z okaleczoną złymi doświadczeniami psychiką. W
dorosłość weszłam z przekonaniem, że niezależnie od tego, jak będę się
starać, nikt nigdy nie uzna mnie za wartą czegokolwiek i atrakcyjną. Lata tłumionego
za wszelką cenę poczucia niższości, odcisnęły się na mnie jak
sumeryjskie pismo klinowe na glinianych tabliczkach. Chujowość do potęgi.
Przez
wszystkie lata mojej edukacji, razem z wiedzą na temat świata, aksonami i dendrytami, prekambrem, powstaniem styczniowym i trygonometrią, wbijałam
sobie do głowy, że to, jak wyglądam, jest nieistotne. Że moje ciało to
tylko opakowanie, które skrywa to, co najważniejsze, a najważniejsze
jest niewidoczne dla oczu. Oszukiwałam samą siebie twierdząc, że moja
fizyczność niewiele znaczy, bo mentalnie jestem ponad nią. Kiedy jednak wewnętrznie dojrzałam do tego,
by ośmielić się spojrzeć prawdzie w oczy i skonfrontować się z nią,
okazało się, że nie będzie mi łatwo. Wprost przeciwnie. Że będzie mi
trudno jak diabli, a prawda może odgryźć mi ucho jak Tyson, lub walnąć w pysk trudnym do zniesienia smrodem.
Wewnętrzny grubas wraca do mnie jak bumerang dość często.
Wewnętrzny grubas wraca do mnie jak bumerang dość często.
Gdy mijam niezwykle piękną kobietę.
Gdy latem spaceruję po plaży i widzę, jak wiele różni mnie od innych dziewczyn.
Gdy
w przymierzalni okazuje się, że mierzona przeze mnie część garderoby
jest za mała. Albo za duża, lecz to bez znaczenia, bo przewrotnie i tak jestem w stanie
wytłumaczyć to sobie na miliard różnych sposobów.
Siedemnastolatka!!! / 07.2005 |
Bywa,
że staję na wadze i z mocno bijącym sercem czekam na cyferki, które
albo zrobią mi dzień, albo go spieprzą doszczętnie. Jest tak, jakby
wewnątrz mnie żyły dwie Agnieszki. Ta nowa, promienna i świeża, która jara się kosmicznie, że
wygląda jak człowiek, nie płetwal błękitny, i ta druga, stara maleńka, wciąż
wstydząca się przejść obok atrakcyjnej dziewczyny z długimi nogami,
kształtną pupą i pięknymi piersiami. I choć zdrowy rozsądek, logika
i lustro podpowiadają mi, że powinnam cieszyć się z tego, co mam, są dni, kiedy do głosu dochodzi pełna kompleksów zakorzeniona
głęboko we mnie część, której chcę pozbyć się na dobre. Leczenie się z kompleksów nabytych w latach, kiedy człowiek
najmocniej szuka akceptacji, to proces żmudny, długotrwały i przyjemny
jak leczenie kanałowe. Wbite do głowy przekonanie o własnej szpetocie
nie znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, czary mary i bęc,
amba fatima, było i ni ma. Podszeptuje podstępnie i czeka na Dzień Po Serniku, nie daj Boże połączony z zespołem napięcia przedmiesiączkowego. Wtedy, szmaciarz wredny, atakuje. Ale powoli pozbywam się dziada, bo niby dlaczego mam nie wierzyć, że to, co najgorsze, już za mną?
0 komentarze
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.