Historia pewnego pierdnięcia, czyli nigdy nie wiesz, co sprawi Ci radość
Niech rzuci kamieniem ten, kto nigdy, przenigdy nie zaśmiał się na dźwięk odgłosu puszczanego bąka. Taaaaak... to jest ta chwila, w której Czytelnicy z niskim poziomem wrażliwości na rzeczy obrzydliwe klikają czerwony krzyżyk w prawym górnym rogu i stwierdzają, że skoro piszę o bąkach, to zupełnie mi odbiło, więc unlike.
Ale wracając do bąków. Nie od dziś wiadomo, że dla wielu jednymi z najzabawniejszych żartów są te odnoszące się do czynności i rzeczy, na które - żeby nie wyjść na prostaków - w pewnym wieku reagujemy przeciągłym fuuuuuj. W końcu wiecie, w naszym kręgu kulturowym nie wypada się roześmiać, gdy komuś obok nas powietrze ujdzie górą, albo dołem. Ba, nie wypada nawet, żeby w ogóle uszło, więc gęba na kłódkę, a zwieracze... ach, co się będę rozpisywać, samo życie.
Za to dzieciom wolno więcej. Dziecko, z umysłem niezmąconym jeszcze świadomością savoir vivre'u i skomplikowanymi zasadami panującymi w świecie dorosłych, najzupełniej w świecie nie przejmuje się potrzebą natychmiastowego puszczenia bąka i zamiast wstrzymywać, sadzi aż miło. W ten oto sposób bączka puszczonego przez rocznego brzdąca otoczenie zwykle traktuje jako rzecz urokliwą i reaguje ojejem połączonym z dobrotliwym uśmiechem, lecz gdy bąk wydobędzie się spomiędzy pośladków trzydziestopięciolatka piastującego poważne stanowisko, atmosfera staje się, no cóż.... ciężka. I gdzie tu sprawiedliwość?
Ale dlaczego, do licha ciężkiego, w ogóle piszę o puszczaniu bąków? W końcu mamy teraz wojnę o ellaOne i życie jeszcze nie lub już poczęte, je suis Charlie, mamy atrakcyjną i seksowną kandydatkę na prezydenta, śnieg w Gdańsku, włoskie żarcie w Biedronce, byłoby w czym wybierać. Więc dlaczego? Ano dlatego, że coś się stało. Poduszka pierdząca się stała, nie było, a jest. Całkowicie przypadkowo i jakimś dziwacznym zrządzeniem losu wpadła ona w ręce mojego syna i... żadna, powiadam wam, żadna rzecz nigdy nie bawiła go tak, jak odgłos pierdzącej poduszki, gdy na niej siadam. ŻADNA. Zero spiny, zero kija w tyłku, czyste szczęście, skoro on ma, to mam i ja. Więc siadam raz za razem, spod tyłka wydobywają mi się odgłosy wiadome, a Budda się śmieje, aż mu ślina z buzi kapie. I że bąki niby nie są śmieszne? No błagam...
0 komentarze
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.