­
zielona cytryna: Pieluchy i wrzaski - macierzyństwa cienie i blaski (Jill Smokler "Wyznania upiornej mamuśki")

Pieluchy i wrzaski - macierzyństwa cienie i blaski (Jill Smokler "Wyznania upiornej mamuśki")

10:12

Tytuł oryginału: Confessions of a scary mommy
Tłumaczenie: Agnieszka Barbara Ciepłowska
Ilość stron: 192
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka


Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna (nie daję wyższej oceny tylko dlatego, że nie jest to powieść – moim zdaniem książka zasługuje na dychę i powinna ją przeczytać KAŻDA MATKA)


                Strona jedenasta – chichoczę w duchu.
                Strona dwudziesta piąta – chichoczę na głos.   
                Strona trzydziesta druga – wybucham nieopanowanym śmiechem i ocieram łzy rozbawienia.

                Wyznania upiornej mamuśki  wyzwoliły we mnie szaleńczą chęć posiadania dziecka. Już, teraz, zaraz, nie za rok! Nie odstraszyły mnie zapaskudzone pieluchy i rozstępy na brzuchu. Dodatkowe kilogramy i permanentna senność. Jill Smokler sprawiła, że moi sąsiedzi na pewno momentami szukali już numeru do najbliższego szpitala psychiatrycznego. Wyłam ze śmiechu, po prostu wyłam.

„Sikam przy kasłaniu, pierdzę przy kichaniu i na pewno narobię na łóżko porodowe” (str. 17)

                Sama nie wiem, co jest w tej książce najlepsze. Szczerze przyznanie się autorki do własnych zachowań podczas ciąży? Komentarze internautek, zostawione pod postami Jill Smokler na jej blogu, które są tu zacytowane? Nie wybieram, nie umiem wybrać, to zresztą nieistotne. I jedno i drugie ubawiło mnie do granic możliwości i nie pamiętam już, kiedy ostatnio tak serdecznie zaśmiewałam się w głos przy czytaniu (no dobra, rechoczę przy Puchałke, ale to komiksy).

„Posiałam gdzieś gruszkę do nosa i w końcu musiałam wyssać gile z nosa dziecka, bo nie mogło oddychać. Uświadomiłam sobie, co zrobiłam, dopiero kiedy je wyplułam. Powiedziałam o tym mężowi, a on na to: >>Teraz jesteś prawdziwą mamą. Tak to właśnie jest<<.” (str. 62) 

                Napisanie klasycznej recenzji Wyznań upiornej mamuśki jest grzechem. Nie da się, i już. Książka traktuje o…, przedstawia…, jest niezwykłym dowodem na to… Nie, nie i jeszcze raz nie! Klasyczna recenzja to zbrodnia popełniona na tej książce.

                Powinni ją wręczać każdej matce przy porodzie. Poważnie. A dlaczego? Ano dlatego, że ta książka mówi o prawdziwych trudach ciąży i macierzyństwa. Że rośnięcie dziecka w brzuchu bywa cholernie uciążliwe, a bycie matką to nie fruwanie na różowej chmurce. Zapaskudzone pieluchy, wymiociny, wstawanie w nocy, problemy z karmieniem, znoszenie „życzliwych”, wszystkowiedzących mamuś… Autorka naprawdę dała czadu. 

„Od chwili, gdy córka ujrzała świat, jedno stało się dla mnie całkowicie jasne: nie jest do mnie podobna w najmniejszym stopniu. Natomiast owszem, wygląda jak skóra zdjęta z drugiego dawcy DNA, którego od tej pory będziemy nazywać >>wał, który zdominował moje geny<<. No bo co to właściwie ma być? To ja nosiłam dziecko brzuchu przez dziewięć miesięcy. Dziewięć. Córka mnie, a nie jemu  ponabijała siniaki od środka. Ja przez nią mam większe stopy, rozłożyste biodra i mapę z rozstępów na brzuchu. Ja musiałam dla niej zrezygnować z ulubionych szpilek! I z ciasnych dżinsów! A on co zrobił? Zostawił depozyt , po czym żył sobie jak w raju. Nauczyłam się jednego: pula genowa to jedna wielka bzdura. I byłam wściekła.” (str. 32) 

                Ubawiłam się setnie i polecam z obiema rękami na sercu. Ta książka do doskonała rozrywka, nie tylko dla matek lub kobiet, które planują dziecko. Przydałaby się także niektórym ojcom… A ja… no cóż, zmykam na blog Autorki!

Możesz przeczytać również