Literacki snobizm - a fe!
Z czytaniem jest jak z jedzeniem. W poniedziałek pomidorowa z niedzielnego rosołu, w czwartek halibut z ze smażonymi kwiatami cukinii. I nikt ci nie ma prawa powiedzieć, że pomidorowa jest chujowa, bo halibut rządzi.
Był taki czas w moim życiu, że o czytanych przeze mnie książkach wypowiadałam się bardzo ostrożnie. W liceum to było, a liceum to takie lata, kiedy człowiekowi wydaje się, że rozumy wszystkie zjadł, strawił i wysrał, a to, co w nich najlepsze, zachował dla siebie. I taka właśnie byłam. Z poziomu gimnazjum i książek z serii Nie dla mamy, nie dla taty, nie dla każdej małolaty przeszłam na wyższy level i jarałam się serią Archipelagi wydawnictwa W.A.B. Tak się jarałam, że strach. Żydówek nie obsługujemy Sieniewcza lizałam mentalnie. Biało-czerwony Bieńkowskiego i jego tekst o zwisiorze, miękasie i pochwiaku kochałam. Gdzieś w tym wszystkim była też Agnieszka Drotkiewicz (chyba nie W.A.B.) ze swoim Paris London Dachau, a ja wzleciałam pod niebiosa i chciałam być nią, chciałam tak pisać!
A pisałam na przykład tak:
To był ten czas, kiedy bardziej niż rzeczywista treść interesowała mnie umiejętność pisarza do tworzenia skomplikowanych językowych konstrukcji. Bardzo długo uważałam, że nie wypada mi czytać "trywialnych" powieści, bo kimże jestem, by w ogóle brać je do ręki! Nieobcy był mi wówczas literacki snobizm, choć prawdopodobnie była to bardziej kreacja, niż rzeczywistość, bo musiałam czytywać również inne książki. Sęk w tym, że do tych innych chyba nie przyznawałam się publicznie. Chory łeb, no chory łeb!
A teraz, drodzy moi, doszłam w końcu do wniosku, że mam w dupie jakieś sztucznie stworzone przeze mnie przed dziesięciu laty czytelnicze zasady. Teraz, drodzy moi, w poniedziałekjem pomidorową czytam Picoult, a w czwartek halibuta literaturę faktu. W środę sięgam po rzewne babskie romansidło, a w sobotę jaram się Kingiem. Siła tkwi w różnorodności, a literacka różnorodność rządzi. Rzygam na literacki snobizm, więc po Faulknera i Houellebecqua rękę wyciągnę z ciekawości, a nie po to, by dodać sobie punkcik do zajebistości.
Był taki czas w moim życiu, że o czytanych przeze mnie książkach wypowiadałam się bardzo ostrożnie. W liceum to było, a liceum to takie lata, kiedy człowiekowi wydaje się, że rozumy wszystkie zjadł, strawił i wysrał, a to, co w nich najlepsze, zachował dla siebie. I taka właśnie byłam. Z poziomu gimnazjum i książek z serii Nie dla mamy, nie dla taty, nie dla każdej małolaty przeszłam na wyższy level i jarałam się serią Archipelagi wydawnictwa W.A.B. Tak się jarałam, że strach. Żydówek nie obsługujemy Sieniewcza lizałam mentalnie. Biało-czerwony Bieńkowskiego i jego tekst o zwisiorze, miękasie i pochwiaku kochałam. Gdzieś w tym wszystkim była też Agnieszka Drotkiewicz (chyba nie W.A.B.) ze swoim Paris London Dachau, a ja wzleciałam pod niebiosa i chciałam być nią, chciałam tak pisać!
A pisałam na przykład tak:
Świetlicki się zgadza. Panie Marcinie, całowanie. Cmok.
Cmok.
Cierpimy za grzechy dnia nazwanego sobotą. Cierpimy za
pańsko-burżuazyjne zeszmacenie się alkoholem. Cierpimy za przeciętą brew, za
godzinny sen nad umywalką, cierpimy za wymiotowanie i cierpimy za papierosy na
śniegu. Pańsko-burżuazyjne party uczniów pierwszego el-o. Cierpimy wszyscy. (6 listopada 2006)
To był ten czas, kiedy bardziej niż rzeczywista treść interesowała mnie umiejętność pisarza do tworzenia skomplikowanych językowych konstrukcji. Bardzo długo uważałam, że nie wypada mi czytać "trywialnych" powieści, bo kimże jestem, by w ogóle brać je do ręki! Nieobcy był mi wówczas literacki snobizm, choć prawdopodobnie była to bardziej kreacja, niż rzeczywistość, bo musiałam czytywać również inne książki. Sęk w tym, że do tych innych chyba nie przyznawałam się publicznie. Chory łeb, no chory łeb!
A teraz, drodzy moi, doszłam w końcu do wniosku, że mam w dupie jakieś sztucznie stworzone przeze mnie przed dziesięciu laty czytelnicze zasady. Teraz, drodzy moi, w poniedziałek