Richard Carman "Robert Smith. The Cure"
Tłumaczenie: Anna Czyżewska
Ilość stron:256
Wydawnictwo: Anakonda
Ocena (1-10): 4 – może być
Czytałam tę książkę długo, o wiele za długo. Były tego jednak dwa powody, a jednym z nich był ten, że - chyba po raz pierwszy od bardzo dawna - biografia gwiazdy sceny, w tym przypadku Roberta Smitha, bardziej mnie zmęczyła, niż zafascynowała czy zachwyciła.
Z pozoru wydawać by się mogło, że książka trafi w mój gust całkowicie, w końcu biografie czytuję, lubię i zwykle bardzo doceniam (np. Hillary Clinton Carla Bernsteina). Jest coś ekscytującego w poznawaniu prywatnego życia ludzi znanych z mediów, ale - jak się tym razem okazało - nie zawsze. Winą za ten stan rzeczy obarczam fakt, że niestety, o The Cure wiem w zasadzie tylko tyle, że istnieli i że znam ich utwór Friday I'm in love (nota bene, mocno irytujący po wielokrotnym przesłuchaniu). Nie jest to moja bajka, a po wielodniowym, naprawdę wielodniowym czytaniu na wyrywki wiem już, że zdecydowanie nie czuję się zachęcona do poznania twórczości ani Roberta Smitha, ani jego zespołu. Książka, która w teorii miała być biografią muzyka (a przynajmniej w większości, skoro w tytule Smith wymieniony jest na pierwszym miejscu), okazała się być w większości historią zespołu i albo ja nie dostrzegłam w niej tego, o co faktycznie autorowi chodziło, albo zwyczajnie czegoś tu zabrakło. Niezliczona ilość wymienionych w tekście tytułów piosenek i nazw nieznanych zespołów... jaki w tym sens dla kogoś nie obytego w temacie? Och, oczywiście - poznanie czegoś nowego, otwarcie na nową wiedzę, et cetera. Do mnie to jednak po raz pierwszy nie trafiło i po raz pierwszy od bardzo dawna czyjaś biografia zupełnie mi się nie podobała. Bo cóż z tego, że:
Fire in Casino, Killing an Arab, 10:15 Saturday Night, Plastic Passion i Three Imaginary Boys znacząco różniły się od tego, co produkował Parry z zespołem The Jam - innym jego legendarnym trio. (str. 35)
skoro zupełnie nic mi to nie mówi? Jasne, nie da się uniknąć biografii muzyka i jego zespołu bez faktów o nich, bez tytułów piosenek, nazw tras koncertowych i Bóg wie, czego jeszcze, ale słowo daję - w tej książce nie ma chyba ani jednej strony bez wiedzy, która jest dla mnie kompletnie bezużyteczna. Choć moja surowa opinia kole w oczy mnie samą, to wyszukiwanie na siłę plusów tam, gdzie ich nie widzę, nie leży w mojej naturze. Biografia Roberta Smitha zanudziła mnie do bólu i łez (niemalże!), chcę więc o niej zapomnieć jak najszybciej i wierzyć w to, że już nigdy więcej nie rozczaruję się podobnie mocno. Książka wyłącznie dla fanów.
(Duży plus - ale tutaj już dla wydawcy - za grafiki (?) wewnątrz książki i fantastyczną czcionkę w tytułach rozdziałów.)
2 komentarze
Często czytając biografie muzyków czy innych artystów też niestety napotykam na ten problem: przeładowanie zbyt drobiazgowymi, bezużytecznymi dla przeciętnego czytelnika (nie będącego zażartym fanem) danymi. Doskonale rozumiem, co masz na myśli. Szkoda, bo wtedy z ciekawego (pewnie) życia robi się nudna do bólu antologia twórczości.
OdpowiedzUsuńJaka fryzura :) Mnie książka nie przekonuje niestety.
OdpowiedzUsuńUwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.