Colleen Hoover - Maybe Someday
Proszę o uwagę. Już? Mamy to?
Zatem... szanowni, których nuda, sympatia lub niechęć do mnie przywiodły na mój blog. Przyznam się teraz do czegoś, co jest równie niezręczne jak przyjście z kubełkiem skrzydełek z KFC na imprezę dla wegan.
źródło |
Mam słabość do Colleen Hoover. Większość z was wzruszy w tym momencie ramionami i powie, że to przecież #nikogo, ale hej, ja tu otwieram przed wami swoją duszę, więc chociaż minimum szacunku proszę.
Colleen Hoover to (informacja dla tych, którzy nie wiedzą i mają zbyt wielkiego lenia, żeby wygooglować) babka, która robi gigantyczną furorę wśród nastoletnich dziewcząt oraz tych, które wprawdzie mają już dowód osobisty, ale nie dostały jeszcze pierwszych zmarszczek. Ja natomiast zaliczam się do grupy trzeciej, w której znajdują się wszyscy ci, którzy zdecydowanie nie są nastoletnimi dziewczętami, mają dowód, pierwsze zmarszczki (Jezu...) i dziecko. Dlatego jest to takie niezręczne. Ale do rzeczy.
Jest sobie Sydney, dwudziestodwuletnia studentka, która mieszka z chłopakiem i przyjaciółką, wiodąc raczej mało ekscytujące życie. Jedną z jej rozrywek jest przesiadywanie na balkonie i słuchanie, jak na gitarze gra mieszkający nieopodal chłopak. Ridge, bo tak ma na imię gitarowy grajek, jest zaintrygowany dziewczyną, która do stworzonych przez niego melodii ewidentnie coś tam sobie pod nosem mruczy. W końcu bierze od niej numer telefonu i prosi ją, by wysłała mu teksty, które śpiewa. Gadka szmatka, ona się zgadza, on jest zachwycony i tak dalej, i tak dalej. I nagle klops. Okazuje się, że chłopak Sydney zdradza ją z jej przyjaciółką. Świat widział już wiele takich historii, więc Sydney robi to, co na jej miejscu zrobiłaby każda inna dziewczyna i... trafia do mieszkania Ridge'a, który pozwala jej się tam zatrzymać. Z deszczu pod rynnę, powiedziałabym, i niewiele bym się przy tym pomyliła.
Do Maybe Someday mogłabym mieć (i mam!) całą litanię zarzutów. Na przykład ten, że jakim cudem, do cholery, autorce przyszło do głowy, że jeśli balkony głównych bohaterów powieści dzieli DWIEŚCIE metrów (jeśli się mylę, poprawcie mnie, może chodziło o dwadzieścia, tylko mnie na oczy padło?), to Sydney słyszy, co gra Ridge, a on widzi, że ona do jego muzyki coś śpiewa? Resztę pomijam, bo to i tak nie ma w tym momencie żadnego znaczenia. Liczy się dla mnie to, że:
a) wyśmienicie się bawiłam czytając tę ksiązkę,
b) niecierpliwie czekałam na moment, kiedy po męczącym, intensywnym dniu znów wezmę ją do ręki,
Tyle. Koniec. Dostałam to, czego chciałam.
Tytuł oryginału: Maybe Someday
Liczba stron: 440
Wydawnictwo: Otwarte
Ocena (1-10): brak oceny
0 komentarze
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.