ZBIORCZY #3 Gwiazd naszych wina / Hopeless
Od wczoraj czuję się rozwalona (że nie powiem bardziej melodyjnie, acz wulgarnie) na cząsteczki elementarne. Jeśli widzieliście ostatni przed przerwą odcinek Suits, wiecie o czym mówię, a jeśli nie, to chyba nie mamy o czym ze sobą rozmawiać. Ale poczytać możecie.
Gdy człowiek podchodzi do książki, która zbiera niemal wyłącznie pochwalne opinie, a grono oddanych jej fanów jest tak liczne, że gdyby ustawić ich wszystkich jeden obok drugiego, to okrążyliby równik... można zacząć się bać. A już zdecydowanie należy zacząć się bać*, gdy w trakcie czytania człowiek odkrywa, że w tej książce w zasadzie nie ma nic specjalnego, i na dodatek pyta sam siebie, o co, do cholery, cały ten szum?
Gwiazd naszych wina, pomimo że napisana jest naprawdę zgrabnie i porusza szalenie ważny temat, na który czytelnicy zwykle łapią się jak muchy na lep, nie trafiła w żadną moją czułą strunę. Nie zalałam się łzami i nie wzdychałam z rozpaczy, a gdy tylko skończyłam czytać, zaczęłam rozglądać się po kuchni w poszukiwaniu czegoś do przekąszenia. Serio, gdyby mnie ruszyło, pewnie poleżałabym chwilę z głową pełną refleksji, a nie grzebała w koszu z jabłkami. Wspominam o tej książce na blogu tylko dlatego, że faktycznie czyta się ją nieźle, a Green miał świetny pomysł na swoich bohaterów. Ale to tyle. Ja się naprawdę mogę silniej ekscytować (i ekscytuję!) książkami napisanymi w nieco gorszy sposób, ale mającymi w sobie to nieuchwytne i nieokreślone coś, co w pewien sposób oddziałuje na moje myśli i nastrój. Tutaj natomiast byłam bliska uruchomienia się hipochondrycznego myślenia, które trzymałoby się mnie przez najbliższe dni, a to zdecydowanie mi nie odpowiada.
Gwiazd naszych wina, pomimo że napisana jest naprawdę zgrabnie i porusza szalenie ważny temat, na który czytelnicy zwykle łapią się jak muchy na lep, nie trafiła w żadną moją czułą strunę. Nie zalałam się łzami i nie wzdychałam z rozpaczy, a gdy tylko skończyłam czytać, zaczęłam rozglądać się po kuchni w poszukiwaniu czegoś do przekąszenia. Serio, gdyby mnie ruszyło, pewnie poleżałabym chwilę z głową pełną refleksji, a nie grzebała w koszu z jabłkami. Wspominam o tej książce na blogu tylko dlatego, że faktycznie czyta się ją nieźle, a Green miał świetny pomysł na swoich bohaterów. Ale to tyle. Ja się naprawdę mogę silniej ekscytować (i ekscytuję!) książkami napisanymi w nieco gorszy sposób, ale mającymi w sobie to nieuchwytne i nieokreślone coś, co w pewien sposób oddziałuje na moje myśli i nastrój. Tutaj natomiast byłam bliska uruchomienia się hipochondrycznego myślenia, które trzymałoby się mnie przez najbliższe dni, a to zdecydowanie mi nie odpowiada.
* jest szansa, że ci, o których napisałam powyżej, mogliby ruszyć z widłami i pochodniami na takiego nie do końca zachwyconego delikwenta.
Tytuł oryginału: The Fault in Our Stars
Ilość stron: 312
Wydawnictwo: Bukowy Las
Ocena (1-10): 6 - dobra
Hopeless, hopeless, hopeless... no kurczę, wcale nie było hopeless i to nawet ciekawe, że w tym poście zestawiam ją z Gwiazd naszych wina. Językowo wypada znacznie gorzej, tutaj nawet nie ma dyskusji, choć w zasadzie nie wiem, czy powinnam porównywać dwie tak różnie skonstruowane powieści. Fabularnie zaś, choć sporo tutaj nastoletniego pierdolele, magnetyzmu serca, chcicy i chętki, szybko przez to wszystko przebija się najważniejszy temat, cholernie trudny i bolesny. Trochę mnie więc wkurza, że nie wypada mi spoilerować i w tej chwili właśnie muszę ugryźć się w język, ale niech wam wystarczy gdy powiem, że się przy Hopeless poczułam jak nastolatka, a to z mojej strony całkiem duży komplement dla książki. A na deser okładka, ładniutka, choć ciut tandetna, ale tak pięknie komponuje się z treścią, że robi się z niej wspaniała kropeczka nad i. Tyle.
Tytuł oryginału: Hopeless
Tytuł oryginału: Hopeless
Ilość stron: 424
Wydawnictwo: Otwarte
Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra
0 komentarze
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.