środa, 31 grudnia 2014

Bye bye 2014, czyli o książkach, Instagramie, odchudzaniu i Buddzie

Umilałam sobie w tym roku życie, bo niby czemu nie? I to wcale nie jest tak, że tylko czytałam. Przede wszystkim pilnowałam, żeby Budda nie obrócił w pył wszystkiego, czego postanowił dotknąć, a wierzcie mi, jest to zadanie szalenie wyczerpujące. Nie udało mi się uchronić Dumy i uprzedzenia przed jego szybkimi rączkami, zatem... spoczywaj w pokoju, tytułowa strono książki.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)


W ubiegłym roku o tej porze, mój syn był raczkującym pulpetem, teraz zaś przypomina tsunami i tornado kategorii F5 w jednym... i wciąż jest trochę pulpetem. Pulpeciątkiem. Pulpeciczkiem, trololo, beka z mamuś na forach, ifjunołłotajmin. Fajny jest szalenie, w końcu to owoc żywota mojego, ale bycie fajnym nie przeszkadza mu być jednocześnie piekielnie absorbującym i wszędobylskim. Czyli wiecie, od momentu w którym otworzy oczy, aż do 22 (z małą przerwą na popołudniowe kimono) należy mieć przy nim oczy dookoła głowy, a w uszach zatyczki. Głośny jest jak diabli. Wiem już, co mają na myśli rodzice mówiący, że ich dzieci są wspaniałe, gdy śpią i nie wołają o papu. Budda na przykład je szyszki.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

2014 rok upłynął mi pod znakiem gubienia baleronu. Znaczy że, mówiąc po ludzku, odchudzałam się. Rok zamykam mając o 16 kg tłuszczu (przed Świętami było -17 kg, ale sami wiecie...) niż w lutym, bo wtedy zaczęłam. Jest cacy!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Nogi mam wprawdzie do poprawki i trzeba je wyświczyć, ale nie mogę narzekać. Jeśli człowiek wchodził w dorosłość mając ponad setkę na liczniku, potem bierze, co może i nawet okiem nie mrugnie. I tak ważę mniej, niż kiedykolwiek przedtem w dorosłym życiu. 67 kg ważyłam ostatnio w podstawówce i byłam przy tym zdecydowanie niższa. Dumna jestem z siebie jak diabli, więc tak, to jest dobry czas na składanie mi gratulacji :)

Czytelniczo mój rok wyglądał naprawdę fantastycznie. Zrealizowałam, z lekką górką, założenie przeczytania stu książek - przeczytałam 104. Sto piąta w trakcie. Gorzej było z klasyką, która wciąż u mnie leży i kwiczy, choć na początku roku deklarowałam coś zupełnie innego, więc nawet tego nie skomentuję, okej? Spuśćmy na to zasłonę milczenia i nie wracajmy do tego nigdy więcej. Do najlepszych książek tego roku (pomijam Austen i Martina, bo to oczywiste) zaliczam: 
A jak wyglądają moje plany na 2015?
Primo: zamierzam znaleźć pracę na etacie, bo mój żywot jako freelancera jest bardzo uciążliwy finansowo.
Secundo: utrzymam wagę niższą, niż 70 kg.
Tertio: przeczytam przynajmniej 100 książek..
Quatro: będę więcej pisać, nie tylko o książkach.

A teraz wybaczcie, sernik mi się przypala, więc spieprzam. Sylwester z Tefałenem, kumacie :)

sobota, 27 grudnia 2014

Jodi Picoult - Już czas

Jodi Picoult jest jak kapusta z grochem na Wigilię i deszczowy lipiec nad Bałtykiem. Absolutny pewniak. Żadna z jej książek nigdy mnie nie rozczarowała. Żadnej nie czytałam z niechęcią i poczuciem, że coś się Picoult nie udało, a moja satysfakcja z lektury ulatuje jak  powietrze z pękniętego balonu.
Picoult jest w swoim pisarstwie niesamowita i jak wirtuoz gra na czułych strunach kobiecej wrażliwości. Na mojej też, serio. Łykam jej historie jak młody pelikan, a Już czas to kolejne papu, które wyszło spod jej pióra i które naprawdę mi smakowało. Bohaterów mamy tu czterech. Alice - zaginioną przed laty specjalistkę od słoni, Jennę - jej córkę, która próbuje ją odnaleźć, Serenity - jasnowidz mającą pomóc w poszukiwaniach i byłego policjanta, Virgila. Każda z tych postaci jest na swój sposób emocjonalnie i psychicznie okaleczona i w zasadzie każdy oprócz Jenny ma na swoim sumieniu mniejsze i większe grzechy. Czyli po ludzku, jak to w życiu bywa.


Najważniejszy i najbardziej fascynujący element tej powieści to słonie. Alice, jako specjalistka zajmująca się ich emocjami, macierzyństwem i przeżywaniem przez nie żałoby,  wprowadza czytelnika wprost do głowy słoni (słonic, mówiąc ściślej) i tłumaczy ich uczucia, podobne do ludzkich i niezwykle silne. I to właśnie największa zaleta tej książki. Sama fabuła, choć nie powala na kolana jak na przykład w Świadectwie prawdy lub Bez mojej zgody, broni się obecnością słoni i tym, że Picoult wykorzystała swoją powieść jako pretekst do opowieści o tych pięknych, masowo zabijanych dla ich cennych kłów zwierząt. To kawał przyzwoitej lektury i mimo że mniej więcej do połowy książki czytałam ją z umiarkowanym entuzjazmem, wydarzenia, jakie autorka zostawiła na koniec, sprawiły że końcówkę chłonęłam jak gąbka. I co tu dużo mówić, miłośnicy Picoult i tak po nią sięgną, niezależnie od tego, co o niej napiszę, prawda?

Tytuł oryginału: The leaving time
Ilość stron: 512
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 6 - dobra

piątek, 19 grudnia 2014

Andy Weir Marsjanin

Gdyby zostawiono mnie samą na Marsie, nie byłabym specjalnie zadowolona. Właściwie, mówiąc szczerze, narobiłabym na miętowo po same pachy i wpadła w panikę, a potem najpewniej postradała rozum. Ale ja to ja. Mark Watney będąc w takiej sytuacji zareagował zupełnie inaczej...


Na Czerwonej Planecie został chłopina sam jak palec. Samiuteńki. Jego załoga, myśląc, że zginął, odleciała w kierunku Ziemi i tyle ich Mark widział. Całe szczęście, że miał całkiem sprawny mózg i szybko zaczął rozkminiać położenie, w jakim się znalazł. Cel był jeden - miał przeżyć najdłużej jak się dało i czekać na ratunek. W takiej sytuacji ludzie nie ogarniający matematyki, fizyki i chemii nie mają najmniejszych szans. Serio. Ja usiadłabym i zaczęła płakać, on wziął się do roboty i nawet ziemniaki posadził, nawożąc je obficie tym, co wyprodukował. Kupą no. Nazywajmy rzeczy po imieniu, nic co ludzkie... i tak dalej. Wziął się chłop z życiem za bary, ruszył szarymi komórkami, wspomógł się siłą mięśni i zaczął realizować swój plan. 


I choć to wszystko brzmi jak całkiem przerażająca historia, to co Andy Weir zrobił z postacią Watneya, jest absolutnie mistrzowskie. Stworzył sobie bowiem bohatera, który jednego dnia mówi coś w stylu: Jezu, mam przesrane, spieprzyłem sprawę, więc zabraknie mi tlenu i umrę, a kolejnego informuje, że spoko, jednak nie umrę, wymyśliłem, co należy zrobić. I ja, czytelnik, heheszkuję sobie pod nosem, bo niby sprawa jest poważna, ale gość bierze wszystko na klatę i jeszcze robi sobie jaja. To piękne i czyta się z największą przyjemnością. Co zaskakuje, to fakt, że choć Weir w swojej książce operuje często słownictwem z gatunku tych, które rozumieją tylko prawdziwi mózgowcy (czyli na pewno nie ja), nie poczułam się zagubiona i nie rzuciłam książką o ścianę, uciekając w popłochu i z krzykiem. Było to dla mnie najzupełniej naturalne, w końcu fabuła sama narzuca tu pewien konkretny rodzaj słownictwa - każde inne byłoby niewiarygodne i sztuczne. Tak, wiem, znowu truizmy z mojej strony, tak bywa. Marsjanin jest fenomenalny, po prostu, nie mam nic do dodania. Jeśli film Ridleta Scotta wyjdzie choć w połowie tak dobry jak książka, będzie hit.

Tytuł oryginału: The Martian
Ilość stron: 384
Wydawnictwo: Akurat

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna
   



czwartek, 11 grudnia 2014

Jest zima, to musi być zimno

Skoro jest zima, to musi być zimno, jak głosi klasyk. Klasyk klasykiem i niech sobie głosi co chce, ale ja się nie zgadzam, kategorycznie nie zgadzam na temperatury ujemne.


Gdy znad morza wieje tak, że łeb chce urwać, a pod pięć warstw odzieży wpycha się na bezczelnego mróz i gęsia skórka, to ja mówię NIE.
Gdy śnieg po trzech dniach robi się żółty od psich siuśków, a chwilę później podczas roztapiania zamienia się w szaro burą maziaję wciskając się do butów i sięgając do skarpet, to ja również mówię NIE. A śniegu jeszcze nawet nie było!

piątek, 5 grudnia 2014

Listopad i po listopadzie, czyli panie, to już grudzień? (Instagram)

Zmarzłam jak diabli, słodyczy najadłam się za wszystkie czasy, wyspałam i odpoczęłam. Mateo Buddeo urósł jakiś centymetr, przytył pół kilograma, zamienił się w rozrabiakę i powoli zaczął wkraczać na gadulską ścieżkę i rzecze dumnie, że ne ma bai. No ne ma, bo nie zawsze są.

Korzystając z chwili ciszy (ZASNĄŁ!), włożyłam do brzuszka pół Milki Oreo i w tak zwanym międzyczasie podrzucam Instagram, bo w listopadzie było ładnie.

Odkrywałam piękno dąbrowskiego street artu... 

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

I piękno Dąbrowy w ogóle :)

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Z Buddą spędzaliśmy czas tak:


Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Albo tak...

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Ewentualnie tak...

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)


Jadłam też dobre rzeczy i nie przytyłam ani grama! Hyhyhyh.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Czytałam tylko ciut ciut...

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)

Ale zrobiłam sobie za to marsjańskie selfie!

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)


A po resztę zdjęć zapraszam TUTAJ.


Jestem szalenie ciekawa, ile odcinków seriali mam do nadrobienia. Ktoś spróbuje odgadnąć? Ja sobie je wszystkie policzę i dam znać. Liczą się też te, które wyemitowane zostaną dzisiaj i w niedzielę. Nagród nie przewiduję, ale możecie spróbować wytypować, wyjdzie na jaw, jak wielkim gamoniem jestem :)

wtorek, 2 grudnia 2014

Trochę brrr, czyli Stephen King - Przebudzenie

Wiele lat minęło od mojego pierwszego spotkania z Kingiem i od samego początku jestem z nim w love hate relationship. Raz go uwielbiam, raz rzucam nim o ścianę. Raz tęsknię, raz zapominam, że w ogóle istnieje. Teraz... teraz sama nie wiem. 

Na Przebudzenie miałam ochotę olbrzymią. Po średnim w moim odczuciu Joylandzie i całkiem dobrym Panu Mercedesie (Doktor Sen wciąż nietknięty, bo jest kontynuacją Lśnienia, którego również nie przeczytałam), czekałam na przełom. Pomyślałam sobie, że byłoby cudownie, gdyby Przebudzenie okazało się równie dobre, jak Dallas '63. Dobrego dla mnie, bo rzecz jasna to, co kto uważa za dobre, jest kwestią gustu. I powiem szczerze... fajerwerków nie było. 

Przebudzenie to historia chłopca, Jamiego Mortona, który dorasta i staje się mężczyzną, wchodzi na nie do końca dobrą ścieżkę i któremu przez większą część życia towarzyszy, jak on ją nazywa - piąta osoba jego dramatu. Osobą tą jest Charles Jacobs, pastor, człowiek wielce zafascynowany elektrycznością, który traktuje ją wręcz jak wiedzę tajemną i magiczną. Kiedy żona i synek Jacobsa giną w wypadku, on sam wyjeżdża z Castle Rock, lecz losy jego i Jamiego splatają się raz za razem.

W Przebudzeniu wiele było elementów, które łączyły jego fabułę z historiami znanymi z innych powieści Kinga, na przykład z Joylandem. Tutaj było mrocznie i złowróżbnie, wciąż towarzyszyło mi poczucie niepokoju (to akurat u Kinga nic nadzwyczajnego) i pragnienie, by tę powieść skończyć jak najszybciej, odłożyć ją na półkę i otrząsnąć się z nieprzyjemnych wrażeń. To jednak wcale nie oznacza, że Przebudzenie jest złe. Jako powieść wypada całkiem nieźle, choć jako powieść Kinga jest jedną ze słabszych, jakie do tej pory czytałam. Prawie wszystko kręci się tu wokół śmierci, koszmarów i obłędu, czyli tematów mocno nieprzyjemnych (znów, jak to u Kinga bywa) i mam wrażenie, że nawet nazwisko głównego bohatera (mort w języku francuskim oznacza śmierć) nawiązuje do tematyki książki, to jednak tylko moje spostrzeżenie, które może mieć niewiele wspólnego z rzeczywistością i zamysłem autora.
Na pewno nie jest to powieść, do której wróciłabym ponownie, choć oczywiście miłośnicy twórczości Kinga i tak po nią sięgną. Gdyby było to moje pierwsze spotkanie z jego pisarstwem, jest szansa, że po Przebudzeniu nie zaryzykowałabym przeczytania poprzednich jego książek, ale ponieważ moja relacja z nim jest taka, jak wspomniałam na początku, Przebudzenie wyrzucam z głowy i niecierpliwie czekam na kolejne książki.

Tytuł oryginału: Revival
Ilość stron: 536
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 6 - dobra