poniedziałek, 30 lipca 2012

Infantylizm, że aż boli (Izabela Pietrzyk "Wieczór panieński")

Ilość stron: 550
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 3 – słaba


Renata, Izabela i Dorota, czyli nie całkiem poważne przyjaciółki, które są w całkiem poważnym wieku, jadą do Krakowa, gdzie ma się odbyć tytułowa impreza – wieczór panieński. Organizuje go mieszkająca tam koleżanka, która właśnie odkryła, że życie zaczyna się po czterdziestce, bo tyle mniej więcej lat potrzebuje kobieta na odnalezienie normalnego i godnego siebie partnera. Pełne beztroskiej radości „dziewczynki” wsiadają do pociągu, nie podejrzewając, że podróż będzie brzemienna w skutki. Już na miejscu okazuje się, że Renia zgubiła w podróży portfel wraz z dokumentami. Szczęśliwie, niedługo potem, znalazł go nieznajomy, który wracał do domu nocnym pociągiem. Dostarczył zgubę znajomej Renaty, która twierdzi, że facet jest przystojny, a ponad to deklaruje chęć bliższego zapoznania się z Renią. Jej ładne zdjęcie w dowodzie ponoć go zauroczyło... Cała sprawa wydaje się podejrzana, ale ciekawość randki w ciemno przeważa szalę. Co z tego wyniknie? (opis z okładki)

                Jeżeli Wieczór panieński jest zabawną książką, oznacza to, że moje poczucie humoru umarło. W dodatku razem z moją zdolnością logicznego myślenia i rozumienia słowa pisanego. Albo więc ze mną jest coś nie tak, albo opis z okładki niewiele ma się do faktycznej treści tej książki, a tytułowy wieczór panieński jest zaledwie kilkustronicowym „wieczorkiem”, niewielkim wycinkiem z ponad pięciuset stronicowej książki.

                Dziewczynki tworzyły malowniczą grupę dojrzałych fizycznie i niedojrzałych psychicznie kobiet, które poznały się w ogólniaku i konsekwentnie nie przyjmowały do wiadomości, że od ich matury upłynęło już prawie trzydzieści lat. (str. 14) Jest to zdanie, które mogłoby idealnie scharakteryzować całą powieść, choć osobiście kłóciłabym się ze słowem „malowniczy”, zastępując je zwrotem „godny pożałowania”. Dawno bowiem nie czułam się tak zażenowana żadną książką, a moje zażenowanie rosło wprost proporcjonalnie do czasu, jaki poświęciłam na jej czytanie.

                Bohaterkami Wieczoru panieńskiego  są infantylne kobiety w średnim wieku, zdające się konsekwentnie, przez cały czas uczestniczyć w konkursie na najbardziej żenującą wypowiedź. Silą się na żart, same siebie nazywają „Dziewczynkami” bądź zdzirami (pani profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego też…) i nawet podczas kilkudniowego pobytu w przepięknym Krakowie nie potrafią powstrzymać się przed przesiadywaniem na swoim forum internetowym i dzieleniem się tam każdą, najbardziej nawet prywatną sprawą ze swojego życia (słowo daję, brakowało tu jeszcze tylko informacji o cyklu miesiączkowym poszczególnych bohaterek). Żeby nie było, że przesadzam. „Dziewczynki” do Krakowa wyjeżdżają dopiero na sto pierwszej stronie powieści (poprzednich sto stron to zdania - kwiatki typu: Ponieważ albowiem gdyż minione wakacje trochę nas rozbiły >>str. 73<<), wieczór panieński rozpoczyna się na stronie dwieście trzydziestej piątej (!) i trwa przez czterdzieści stron. Żeby było zabawniej, „Dziewczynki” z Krakowa wracają na stronie trzysta czterdziestej czwartej, a pozostałe dwieście stron to kolejne zdania – kwiatki (Jak debil siedziałam z dwiema słuchawkami i mam teraz zdrętwiałe obydwie ręce i obydwa uszy… Tak się mówi: „obydwa uszy”? str. 427). Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że Wieczór panieński to książka o NICZYM. Nieustające, skrajnie infantylne dialogi (godne gimnazjalistek, a nie kobiet po czterdziestce) są tak męczące, że trudno przez nie przebrnąć. Rozumiem, że bohaterki miały być właśnie takie, ale na litość boską, trochę szacunku dla czytelnika! Jeśli tak ma wyglądać kobieca powieść, to ja dziękuję, odpadam.   



czwartek, 26 lipca 2012

Słabo, panie Sparks... (Nicholas Sparks "Dla ciebie wszystko")

Tytuł oryginału: The Best of Me
Tłumaczenie: Magdalena Słysz
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Albatros

Ocena (1-10): 4 - może być

               
                Do tej pory przeczytałam siedem książek Nicholasa Sparksa. List w butelce, Ostatnia piosenka, Bezpieczna przystań, Jesienna miłość, Prawdziwy cud, Pamiętnik i Dla ciebie wszystko. I o ile dość mocno podobały mi się Ostatnia piosenka i Bezpieczna przystań, tak pozostałe tytuły nie zwaliły mnie z nóg. Powiem więcej – niektóre mnie wręcz zanudziły i nie mogłam opanować zażenowania. Nie inaczej było z przeczytaną przeze mnie wczoraj powieścią Dla ciebie wszystko.

                Wydawać by się mogło, że cokolwiek napisze Sparks, zostanie to przyjęte z olbrzymim entuzjazmem i łzami wzruszenia. Król kobiecych serc, mistrz powieści romantycznej i obyczajowej, pisarz sprzedający miliony egzemplarzy każdej ze swoich książek. Ale czy w istocie powieści Sparksa są tak dobre? Czy bezkrytyczne traktowanie każdej z nich jest zasadne? Odnoszę wrażenie, że Sparks jako autor jest bardzo nierówny. Czyżbym nie potrafiła docenić jego powieści? A może po prostu w oceanie często tandetnej, kobiecej literatury, Sparks wybija się ponad przeciętność i jest to powód, dla którego czytelnicy oceniają go tak wysoko?

                Dla ciebie wszystko to historia, jakich wiele na księgarnianych półkach. On i ona. Dowson i Amanda. On po przejściach, ona z przeszłością. On podchodzi z rodziny cieszącej się złą sławą, przez całe swoje dorosłe życie nie potrafi znaleźć szczęścia. Ona zaś, zmuszona do rozstania się z Dowsonem w młodości, związała się z mężczyzną, który z czasem coraz częściej zaczął szukać pocieszenia w kieliszku. Śmierć wspólnego przyjaciela doprowadziła do ich spotkania po latach i… wiadomo, czego się dalej spodziewać. Może nie w stu procentach, ale i tak nie ma tu nic, co emocjonalnie łamałoby czytelnika na pół i zachwiało jego systemem wartości.

                Było. Mi. Nudno. Te wszystkie ochy i achy płynące z ust ludzi po przejściach, teatralne zdania i zachowania, egzaltacja, udawane uniki… to wszystko już u Sparksa było i wszystko dobrze wie ktoś, kto czytał więcej niż dwie, trzy jego książki. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Sparks bazuje na tym, co już raz dobrze się sprzedało. I choć wiadomo, że zwykle najbardziej lubimy to, co już znamy, w przypadku książek Sparksa nie jest to zaletą, a wadą. Jestem rozczarowana. Być może zagorzali fani twórczości tego amerykańskiego pisarza będą powieścią zachwyceni, ja spodziewałam się czegoś znacznie lepszego.

wtorek, 24 lipca 2012

Idealna książka na lato? Amanda Pressner, Holly C. Corbett, Jennifer Baggett "Dziewczyny w podróży"

Tytuł oryginału: The Lost Girls
Tłumaczenie: Katarzyna Rosłan
Ilość stron: 560
Wydawnictwo: Świat Książki

Ocena (1-10): 7 – bardzo dobra


                Ogłaszam wszem i wobec! Idealna książka na wakacje ISTNIEJE! Tak! Sama jestem zdziwiona. Do tej pory, przez niemalże dwadzieścia cztery lata mojego życia sądziłam, że NIE MA czegoś takiego, jak książka na lato. Dla kogoś, kto czyta przez CAŁY ROK, wakacje są po prostu kolejnymi miesiącami, które spędza się z lekturą w dłoni. Ale jeśli jest ktoś, kto czas na czytanie może znaleźć TYLKO podczas wakacji… no cóż, oczekuje lektury lekkiej, mało skomplikowanej i pisanej przystępnym językiem. Jeżeli na dodatek można się przy niej pośmiać…  nic, tylko czytać!

                Takie właśnie są Dziewczyny w podróży. Zabawna, pełna wdzięku, a i nierzadko życiowych refleksji książka, przy której naprawdę można się odprężyć. Jej bohaterkami są trzy mieszkające w Nowym Jorku przyjaciółki (autorki, należy dodać, bowiem jest to książka opowiadająca ich własną historię z podróży) – Amanda, Holly i Jennifer. Dziewczyny, odrobinę już zmęczone życiem w wielkim mieście, zestresowane pracą i mające trochę problemów z życiem uczuciowym, postanawiają zorganizować wspólną wyprawę dookoła świata. Wiele miesięcy później, gdy wszystko udaje im się dopiąć na ostatni guzik, przyjaciółki pakują walizki i wyruszają w daleki świat. Wspinają się szlakiem Inków, odbywają wolontariat w Kenii, medytują w indyjskiej aśramie i chłoną odmienne kultury. Każda z nich oczekuje od tej wyprawy czegoś innego, jest jednak jeden cel, który łączy je wszystkie  – odpoczynek i dobra zabawa.

                A czego może oczekiwać czytelnik od tej właśnie książki? Przede wszystkim relaksu podczas jej czytania. Trudno jest się momentami nie uśmiechnąć i nie wyobrażać sobie sytuacji przytaczanych przez autorki. Można także, jak to zwykle z książkami podróżniczymi bywa, dowiedzieć się przy okazji wielu ciekawostek związanych z życiem ludzi odmiennych kultur. Czytelnik nie znajdzie tu porażającej nudny, bo z całej powieści wypływa ogromna porcja optymizmu i radości. Jest to także dobra terapia dla kobiet, które momentami myślą, że bycie prawie trzydziestoletnią singielką jest czymś niewłaściwym :)

                Poznając Dziewczyny w podróży miałam naprawdę dużą frajdę. Holly stała się moją ulubioną bohaterką, choć każda z dziewczyn wydawała się być sympatyczna i pełna dobrej energii. I mimo, że płeć męska prawdopodobnie się tą powieścią nie zachwyci, kobiety powinny być z niej zadowolone. 

(I naprawdę, ale to naprawdę się przy tej książce odprężyłam! Pomyślałam sobie, że jeśli kiedykolwiek się na  coś wkurzę, wezmę Vivaldiego pod pachę i zaczniemy wędrować :P)

czwartek, 19 lipca 2012

"Na szczyt góry, biegiem, marsz!" - Stephen E. Ambrose "Kompania braci"

Tytuł oryginału: Band of brothers. E company, 506th Regiment, 101st Airborne from Normandy to Hitler's Eagle's nest
Tłumaczenie: Leszek Erenfeicht
Ilość stron: 464
Wydawnictwo: Magnum

Ocena (1-10): 7 – bardzo dobra


                Opowieść o żołnierzach sławnej amerykańskiej kompanii piechoty spadochronowej od chwili sformowania w lecie 1942 roku i szkolenia w Stanach Zjednoczonych poprzez lądowanie w Normandii w D-Day aż do zajęcia Orlego Gniazda Hitlera w maju 1945 roku. To właśnie w tej kompanii służył żołnierz, którego losy stały się kanwą scenariusza filmu Szeregowiec Ryan Stevena Spielberga. Na podstawie książki Steven Spielberg i Tom Hanks wyprodukowali dziesięcioodcinkowy serial Kompania braci dla telewizji HBO.  (opis wydawcy)


                Na myśl o książkach traktujących o wojnie i żołnierzach biegających z karabinami, przechodzą mnie dreszcze. Wiem, czym jest kałasznikow, MP5 i karabinek M4, ale nie mam pojęcia o broni używanej podczas drugiej wojny światowej. Nie wspominając już o tym, jak nikła jest moja wiedza dotycząca amerykańskich brygad spadochronowych.
               
                O serialu Kompania braci słyszałam wiele. Że dobry, że warto, że o dziwo nawet płeć piękna się nim zachwyca. Ale że serial ów postał na podstawie powieści Stephena Ambrose’a, nawet przez myśl mi nie przeszło. Kiedy więc trafiła mi się możliwość sięgnięcia po tę książkę, zrobiłam to z odrobiną nieśmiałości, może nawet obawy. Jak się wkrótce okazało, całkowicie niesłusznie. Ambrose bowiem stworzył kilkusetstronicową powieść, która pochłania nawet nie przepadającego za wojennymi perypetiami czytelnika.

                Tytułową kompanię braci poznajemy w 1942 roku, kiedy młodzi, żądni przygody i służby w elitarnym oddziale spadochronowym mężczyźni, zgłosili się tam na ochotnika. Nie było to jednak tak łatwe, jak początkowo myśleli, gdyż bycie członkiem Kompanii E oznaczało przede wszystkim katorżniczą pracę. Niezwykle wyczerpujące ćwiczenia fizyczne, wyrabiające jednocześnie charakter, umiejętność przystosowania się do najróżniejszych warunków, znoszenie piekielnie wymagającego porucznika Herbera Sobela… Chłopcy z Dywizji Powietrznodesantowej zdecydowanie nie mieli łatwo, a przetrwać mogli tylko najlepsi.

Plakat reklamujący serial
Ambrose zaserwował nam wojnę taką, jaką była naprawdę. Bez upiększania i bez zbędnych  eufemizmów. Czytelnik wiele razy trafi w powieści na opisy koszmarnych warunków, jakie spadochroniarze musieli znosić w ogarniętej wojną Europie, ale fragmenty te wynagradza sposób narracji i przelewające się przez karty tej historii wzajemne oddanie i bliskość, jaką odczuwali wobec siebie członkowie kompanii. Nie jest przesadą zacytowany na tylnej okładce fragment recenzji Times’a, że (…) czytelnik tej książki może poczuć się jednym z żołnierzy kompanii E, wczuć się w ich losy, bawić się i cierpieć wraz z nimi.   

                I choć nie przypuszczam, by po tę książkę równie chętnie co mężczyźni sięgały przedstawicielki żeńskiej płci, jest to książka na tyle dobra i wartościowa, że zdecydowanie ją polecam. 


poniedziałek, 16 lipca 2012

Sto lat, Zielonej Cytrynie!

                Rok. Rok? ROK! Zielona Cytryna, moje kwaśne, soczyste miejsce w blogosferze, obchodzi rok. Dokładnie trzysta sześćdziesiąt pięć dni temu napisałam swój pierwszy książkowy post. Ładu to nie miało, ni składu, chyba nawet sama do końca nie wiedziałam, czego chcę. Minęło jednak trochę czasu, a Zielona Cytryna przybrała taką formę, jaką ma dzisiaj. Choć wiele w niej niedociągnięć, wiele błędów i potknięć, dokładam wszelkich sił, by ją udoskonalać.

                Czymże byłyby podsumowania BEZ cyferek? Niczym! Żeby więc tradycji stało się zadość…

Przez ostatnie 365 dni przeczytałam: 194 książki. Większość z nich, na szczęście, okazała się być całkiem dobra.

                10 najlepszych moim zdaniem (kolejność chronologiczna):

- Paullina Simons - Jeździec miedziany;
- Reva Mann - Córka rabina;
- Olga i Piotr Morawscy - Od początku do końca;
- Zbigniew Lew-Starowicz - O mężczyźnie;
- Anna Jackowska - Kobieta na motocyklu;
- Simon Montefiore – Saszeńka;
- Alfonso Signorini - Zbyt dumna, zbyt krucha;
- Marta Owczarek, Bartłomiej Skowroński - Byle dalej;

                Nie ma chyba potrzeby, by wymieniać dziesiątkę najgorszych książek ubiegłego roku. Całe szczęście, że tych naprawdę okropnych nie było zbyt wiele.

                Przez ostatni rok odkryłam wiele fantastycznych blogów, które polubiłam i których czytanie naprawdę mnie odpręża. Nie zawsze komentuję, bo nie zawsze jest taka potrzeba. Ale bywam, czytam i doceniam.  

niedziela, 15 lipca 2012

Kilka słów o... (Marta Owczarek, Bartek Skowroński - Byle dalej, Elżbieta Cherezińska - Korona śniegu i krwi

Byle dalej. Byle dalej od złego, byle dalej, by zrealizować marzenia. Marta i Bartek postawili wszystko na jedną kartę. Rzucili pracę i wybrali się w podróż dookoła świata, trwającą, jak się okazało, dokładnie 888 dni.



Mongolia, Chiny, Kambodża, Wyspy Pacyfiku, Indonezja, Australia, Argentyna, Chile, Boliwia, Kolumbia… podróż przez 24 kraje, o których wielu z nas może tylko pomarzyć. Ta doskonała, zabawna, pełna radości książka jest lekturą uświadamiającą jedno – prawdziwa turystyka to nie wylegiwanie się na leżaku przy hotelowym, ekskluzywnym basenie. To poznawanie ludzi, zwyczajów i miejsc, w które trudno dotrzeć. To spanie pod namiotem w największą ulewę, próbowanie potraw, które europejskie podniebienie nie zawsze jest w stanie znieść.

Książka Marty Owczarek i Bartka Skowrońskiego jest rewelacyjna. W niczym nie ustępuje najlepszym podróżniczym książkom Martyny Wojciechowskiej, czy Beaty Pawlikowskiej. Jest zabawna i ciekawa, a czytanie jej naprawdę odpręża. Dodać do tego ogromną ilość przepięknych zdjęć… tak, tę książkę powinien przeczytać każdy wielbiciel podróżniczej literatury.

Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Świat Książki


Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna










Elżbieta Cherezińska - Korona śniegu i krwi

Co ja mam, na litość boską, napisać o książce Cherezińskiej? Że jest fantastyczna, to rozumie samo przez się. Że dzięki niej Polacy mniej więcej zrozumieją, o co chodziło w rozbiciu dzielnicowym, wiadomo. Że nadaje się do sfilmowania (lecz nie przez Polaków, Boże uchowaj!) – tak, zdecydowanie tak.

Walka o tron. Intryga. Miłość. Śmierć. Nienawiść. W Koronie śniegu i krwi jest wszystko. Błyskawiczna akcja, napięcie, zaskakujące zwroty akcji, tajemnice czekające na rozwiązanie… Nie cierpię rozbicia dzielnicowego, przyznaję z ręką na sercu. Na egzaminie ze średniowiecza Polski, za pierwszym razem po prostu wyszłam z gabinetu, gdy zobaczyłam, że wylosowałam pytanie dotyczące tegoż właśnie. Ale Cherezińska uczyniła rozbicie dzielnicowe lekkostrawnym. Przystępnym. ZROZUMIAŁYM. Mistrzowsko wplotła w tę historię odrobinę fantastyki. Czytając, ma się wrażenie, że ta fantastyka po prostu w średniowieczu była, że nikt jej nie wymyślał, że orły i gryfy na płaszczach naprawdę żyły własnym życiem. Uwielbiam Lukardis (w rzeczywistości Ludgarda meklemburska), uwielbiam Rikissę (Ryksa).  

I niech sobie ignoranci nazywają Koronę śniegu i krwi polską Grą o tron. Ale to nieprawda. W Polsce o tron grano naprawdę. A rozbicie dzielnicowe to właśnie ten okres.  

 Ilość stron: 768
Wydawnictwo: Zysk i S-ka

Ocena (1-10): 7 – bardzo dobra

środa, 11 lipca 2012

Kamienie, które mają moc... (Scott Cunningham "Encyklopedia szlachetnych minerałów")

Tytuł oryginału: Cunningham's Encyclopedia of crystal, gem & metal magic
Tłumaczenie: Łukasz Głowacki
Ilość stron: 288
Wydawnictwo: Studio Astropsychologii

Ocena (1-10): 6 – dobra


                Kilka lat temu, przez długi, długi czas, nosiłam na szyi kamień księżycowy zawieszony na rzemyku. Dziś natomiast mam na sobie naszyjnik z turkusem, kupionym kilka lat temu na wystawie minerałów. Czyżbym podświadomie czuła, że mają w sobie jakąś moc?

                Kamienie, jak pisał Cunningham w swej Encyklopedii Szlachetnych Minerałów, mają swoją energię i tajemnice. Przez setki lat wykorzystywane do pomocy w przyciąganiu szczęścia, bogactwa, do oddalania chorób i niepowodzeń, z czasem zaczęły odgrywać w życiu ludzi coraz mniejszą rolę. Po latach odkryte na nowo, cieszą oko swym pięknem.

                Czy można uznać za prawdę to, co pisał Cunningham i wielu innych przed nim? Że kamienie posiadają własną moc, mogącą pomóc w osiągnięciu tego, czego pragniemy? Autor tej treściwej encyklopedii przekonuje, że tak. Porusza kwestie związane z kamienną magią, takie jak kształt kamieni, sposób ich wykorzystania, czy wyczuwanie energii z nich płynącej. Jednak za najbardziej wartościową część tej książki uznać należy zdecydowanie spis najpowszechniej spotykanych kamieni, gdzie Cunningham pisze, jaką moc mają poszczególne minerały i jakie jest ich magiczne zastosowanie. Możemy dzięki temu dowiedzieć się, które z kamieni mają moc przyciągania miłości (m.in. agat, ametyst, jadeit, kalcyt, lapis-azuli), które pomagają w osiągnięciu bogactwa, a które wykorzystywać można jako pomocne przy łagodzeniu bólu (szafir rzekomo obniża gorączkę!). Co więcej, Cunningham pochyla się również nad mocą metali, opisując między innymi magiczne właściwości złota, srebra czy miedzi.

                Encyklopedia Kamieni Szlachetnych z racji swej specyfiki, nie jest książką, którą można przeczytać od deski do deski i odłożyć na półkę. To doskonała pozycja dla miłośników kamieni szlachetnych, którzy wierzą w tkwiącą w nich energię, pozwoli im bowiem bliżej zapoznać się z właściwościami poszczególnych minerałów. Jeśli więc należysz do grona ludzi, którzy z niecierpliwieniem wyczekują każdej kolejnej giełdy minerałów, a ponadto pragniesz pomóc sobie w przyciągnięciu szczęścia i pomyślności, jest to książka dla Ciebie.      




poniedziałek, 9 lipca 2012

Najgrubszy człowiek świata (David Whitehouse "Łóżko")

Tytuł oryginału: Bed
Tłumaczenie: Anna Popiel
Ilość stron: 344
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna


                Po Łóżko sięgnęłam wyłącznie z jednego powodu. Słowo GRUBY jest bowiem przymiotnikiem determinującym pierwsze dwadzieścia lat mojego życia. Nie mogłam i nie chciałam więc pozwolić, by koło nosa przemknęła mi powieść o mężczyźnie, który pewnego dnia postanowił zostać najgrubszym człowiekiem świata.

                Jak się to zaczęło? Tak naprawdę nie wiadomo. Malcolm był przystojnym, inteligentnym człowiekiem, wychowującym się w porządnej rodzinie. Miał opiekującą się ogniskiem domowym matkę, uczciwie pracującego, poczciwego ojca oraz brata - narratora tej powieści. Bez przesady stwierdzić można, że Mal miał wszystko, czego do szczęścia potrzebować może powoli wchodzący w życie młody mężczyzna. Ale czy na pewno? Czy gdyby w istocie jego życie pełne było radości i satysfakcji, podjąłby decyzję o tym, że NIGDY już nie wstanie z łóżka? W powieści Whitehouse’a jest kilka fragmentów, które mogą sugerować, że Mal nigdy nie był w stu procentach zadowolony z istniejącego stanu rzeczy. W dzieciństwie, o którym tak często pisze jego brat, Mal miał ambicje, by zostać pierwszym człowiekiem, który zrobi coś wyjątkowego. Czy można uznać to za jedną z przyczyn, dla których postanowił w końcu roztyć się do granic możliwości? Być może. W końcu został najgrubszym człowiekiem na świecie.


                Ramiona ma grubsze niż moje nogi. Cztery razy. Może nawet pięć lub sześć. Wyglądają jak obwiązana sznurkiem szynka. Przy każdym ruchu zrzuca skórę, jak wąż. Budzi się codziennie na świeżej podściółce ze skóry. Jego paznokcie u rąk są grube, popękane, żółte i błyszczące, i wyglądają jak laminowane kawałki sera. Na olbrzymim torsie widnieją liczne rozstępy długości i grubości skórzanego kowbojskiego pasa. Oczyma wyobraźni widzę, jak pękają. Fałdy ciała przelewają się w różne strony niczym pustynne wydmy. To mój krajobraz. (str. 77)


                Powieść Whitehouse’a można uznać za wyjątkową z wielu powodów. Po pierwsze, narratorem nie jest jej główny bohater. Całą sytuację poznajemy więc wyłącznie dzięki jego bratu, który przedstawia swój sposób postrzegania całego problemu. Historię Malcolma oglądamy oczami kogoś, kto także jest tylko obserwatorem, nie jesteśmy więc w stanie stwierdzić, czy interpretacja zachowań chorobliwie otyłego brata jest właściwa. Stanowi to ciekawy element książki i skłania czytelnika do głębszej analizy. Po drugie, brak tu eufemizmów. Gruby jest grubym, a plastyczne opisy Autora wielokrotnie budzą obrzydzenie, lub przynajmniej niesmak. Po trzecie, historia Mala jest opowieścią o człowieku, którego irracjonalne zachowanie miało głębszy motyw. Abstrahując już od chęci zrobienia czegoś po raz pierwszy (w tym przypadku zostania najgrubszym człowiekiem świata), Malcolm miał także inne pragnienie. I to właśnie ono, a nie otyłość głównego bohatera, jest najważniejszym elementem tej fantastycznej, trzymającej niezwykle wysoki poziom powieści.

piątek, 6 lipca 2012

(Alfonso Signorini - byt dumna, zbyt krucha

Jak wyrazić niewyrażalne? Jak napisać COKOLWIEK o książce, którą przeżywa się jeszcze dwadzieścia cztery godziny po jej przeczytaniu?

Od razu po odłożeniu książki na półkę (a rozstałam się z nią niechętnie), wyszłam na spacer z psem, żeby ochłonąć. Zadzwoniłam do Mamy, jak każdego dnia.

- Mamo… - zaczęła poważnym głosem, gdy tylko usłyszałam, że odebrała.
- No co jest? – zapytała, lekko zaniepokojona.
- CALLAS…
- Co Callas?
- Przeczytałam… Boże, mamo! JAKA KSIĄŻKA! – prawie wykrzyczałam do słuchawki, próbując jednocześnie odciągnąć psa, który zanurzył nos w trawie i wąchał cos z pasją.
- No jaka?
- Mamo, obłędna! Boże, jaka ta kobieta była nieszczęśliwa! A JAK ONA KOCHAŁA Onassisa, wiesz, tego milionera, który później ożenił się z Jackie Kennedy, wdową po prezydencie Kennedym… Ech… MASAKRA – wydusiłam z siebie na jednym  wdechu.

Mama już od jakiegoś czasu dobrze wie, że gdy dzwonię do niej i prawie krzyczę z zachwytu nad książką, oznacza to tylko jedno – książka jest RE-WE-LA-CYJ-NA.

Trudno nazwać dzieło Signoriniego biografią w klasycznym rozumieniu tego słowa – bardziej przypomina ono opowieść o życiu Królowej Opery. Mimo, że książka napisana została na podstawie korespondencji Marii Callas, autor nieco ją „upowieściowił”, i chwała mu za to! Dzięki temu, Zbyt dumna, zbyt krucha jest książką, z którą niezwykle trudno jest się rozstać choćby na chwilę. Każda strona, każde zdanie, przesycone są olbrzymim ładunkiem emocjonalnym. Cierpienie Marii, poczucie niesprawiedliwości, rosnące poczucie własnej wartości budzące się w śpiewaczce – wszystko to Signorini opisał w tak doskonały sposób, że czytelnik bez trudu jest w stanie współodczuwać to, co przeżywała Callas.


Nie mogła tego znieść. Zniosła już dosyć. Za każdym razem, kiedy Aristo sprowadzał na pokład swoje dziwki, żeby organizować orgie, musiała faszerować się środkami uspokajającymi, żeby zasnąć i nie słyszeć tych obrzydliwych hałasów. Pozwalała nawet, żeby ją bił, kiedy był pijany, ponieważ wiedziała, że nie jest sobą. Ale nie mogła znieść, żeby uważał ją za dziwkę i stawiał na tym samym poziomie co dziewczyny, którym płacił za wspólną zabawę. (str. 216)


Książka Signoriniego przypomniała mi o tym, dlaczego tak bardzo lubię zaczytywać się w biografiach. I wybaczcie, że nie jestem w stanie napisać nic więcej. Żadne słowa w tym momencie nie są w stanie wyrazić tego, jak bardzo zachwycona jestem. 

Tytuł oryginału: Troppo fiera, troppo fragile:
il romanzo della Callas
Tłumaczenie: Anna Osmólska-Mętrak
Ilość stron: 288
Wydawnictwo: Świat Książki

Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna

czwartek, 5 lipca 2012

Małe tęsknoty

                Pogoda w Gdańsku przyprawia o palpitacje. Nie, wcale nie jest gorąco, żar nie leje się z nieba, a upał nie roztapia asfaltu.

                W Gdańsku jest ZIMNO! Czuję się, jak w październiku. Chociaż nie, przepraszam. W październiku CZASAMI ŚWIECI SŁOŃCE.

                Pocieszam się zdjęciami, które ukazują to, za czym najbardziej tęsknię. Niektóre z nich wywołują we mnie pewien rodzaj melancholii, dziwnej i niezrozumiałej tęsknoty za miejscami, w których nigdy nie byłam. Oglądam zdjęcia, jedno po drugim i wynajduję te, które najmocniej mnie poruszają. Które z nich najbardziej Wam się podoba? 













środa, 4 lipca 2012

Do zobaczenia za rok w Jerozolimie! (Simon Sebag Montefiore "Jerozolima. Biografia")

Tytuł oryginału: Jerusalem, the biography
Tłumaczenie: Maciej Antosiewicz, Władysław Jeżewski
Ilość stron: 704
Wydawnictwo: Magnum


Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna


                Widok Jerozolimy jest historią świata; jest czymś więcej, jest historią nieba i ziemi.
Benjamin Disraeli, Tancred


                Jerozolima. Jedno z najstarszych i najważniejszych miast w historii świata. Przeżyła  najazd Babilończyków, panowanie Ptolemeuszy i Seleucydów, wojny z Rzymem, krucjaty… wycierpiała wiele, a mimo to nie straciła swego piękna, które uwodzi do dziś. Jerozolima jest miastem, w którym funkcjonują obok siebie trzy największe monoteistyczne religie. Nic dziwnego, że Simon Sebag Montefiore także uległ czarowi tego niezwykłego miasta.

                Ta potężna monografia (przewrotny tytuł sugeruje, że Jerozolima jest nie miastem, a postacią) to fascynująca podróż po historii, od czasów Dawida, aż do teraźniejszości. Montefiore prowadzi swojego czytelnika za rękę i przedstawia mu, zdarzenie po zdarzeniu, dzieje Jerozolimy. Smutne, tragiczne, momentami okrutne – można odnieść wrażenie, że to cud, iż miasto jeszcze funkcjonuje.

                Jerozolima, choć jest dziełem historycznym, naukowym, brak mu często spotykanego w publikacjach tego typu, sztywnego i uniwersyteckiego języka. Książkę tę czyta się z największą przyjemnością, bowiem przypomina ona bardziej dobrą powieść sensacyjną, niż klasyczną naukową pracę. Czytelnik znajdzie tu wiele pikantnych szczegółów, zaskakujących informacji i opisów zadziwiających zdarzeń, dzięki którym lektury z pewnością nie można nazwać nudną…



                Herod zapadł na zdrowiu, cierpiąc straszliwie i dosłownie gnijąc za życia: zaczęło się od swędzenia na całym ciele i piekącego bólu w jelitach, później wytworzył się obrzęk stóp, brzucha i owrzodzenie okrężnicy. Z jego ciała wydzielała się wodnista ciecz, ledwo mógł oddychać, bił od niego wstrętny zapach, genitalia spuchły mu groteskowo, jego penisa i mosznę toczyła ropiejąca gangrena i roiło się w nich od robactwa. (str. 97) 


                Ogromna ilość źródeł historycznych i opracowań, z których podczas pisania korzystał Montefiore, a które wymienione są w bibliografii (skończyłam liczyć przy pięćsetnej pozycji, a było ich jeszcze więcej!), gwarantują rzetelność i prawdę historyczną. Zdaję sobie jednak sprawę z faktu, iż Jerozolima nie jest książką dla każdego. Nie każdy bowiem lubuje się w historii, zwłaszcza opowiedzianej tak dokładnie i z tak ogromną dbałością o szczegóły. Jednak ci, którzy zdecydują się na przeczytanie tej pracy, z pewnością nie będą zawiedzeni, gdyż czeka ich fascynująca, potężna lektura, przy której trudno się nudzić.