czwartek, 31 grudnia 2015

Czytelnicze podsumowanie 2015 roku

2015 był intensywnym rokiem. Zaskakującym, pracowitym i niosącym za sobą wiele dobrego. Kiedy rok temu o tej porze zastanawiałam się, jaki będzie rok 2015, w najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że będzie tak cudownie. 


Po pierwsze...

dostałam pracę w branży, która choć całkowicie rozmija się z moim wykształceniem, dotychczasowymi zajęciami i zainteresowaniami, okazała się być absolutnym strzałem w dziesiątkę. To fantastyczne uczucie, mieć pracę, którą naprawdę się lubi i do której chodzi się z uśmiechem na pysku, a nie z miną Marii Antoniny zmierzającej na szafot. A najważniejsze, jestem pewna, że 2016 rok będzie należał do nas - nie ma innej możliwości!

Po drugie...

co nierozerwalne wiąże się z pierwszym, mój syn poszedł do żłobka. I - uwaga! - to, że on tam poszedł, a ja wylądowałam na etacie, jest najlepszym, co mogłam dla nas zrobić. Rozwijamy się oboje: ja rozwijam się zawodowo, a on rozwija się towarzysko, socjalizuje i uczy samodzielności. Na tym etapie jego rozwoju, towarzystwo rówieśników i dorosłych innych niż rodzice, jest nie do przecenienia. Co więcej, doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że jako rodzic nie byłabym w stanie zagwarantować mu takich zabaw, zajęć i wrażeń, jakie ma w żłobku. Win win situation.

The last but not least... Książki!

Znów, jak co roku, mam sobie do zarzucenia, że niedostatecznie mocno skupiłam się na klasyce, a zamiast tego jak kania dżdżu łaknęłam tego, co najnowsze, najpopularniejsze i najbardziej przez innych czytelników pożądane. Czyli jak zwykle. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, ponieważ równocześnie zanurzyłam się głęboko (a przynajmniej głębiej niż do tej pory) w literaturze faktu i zaczęłam też czytać w języku angielskim. Brawo ja! 
Natomiast wiosną, na co oczywiście ma wpływ podjęcie nowej pracy, zaczęłam uważniej dobierać sobie kolejne lektury, już nie na zasadzie "może być dobre", a "prawie na pewno będzie dobre". Opłaciło się, dzięki czemu zdecydowana większość przeczytanych przeze mnie w tym roku książek okazała się być przynajmniej przyzwoita. Mam za sobą 114 lektur najróżniejszych gatunków, a które wywarły na mnie największy wpływ? Oto one: 







niedziela, 27 grudnia 2015

Diane Chamberlain - Dar morza

Znowu to zrobiła, a ja powinnam była się na to przygotować, w końcu u niej to nic nowego. Diane Chamberlain po raz kolejny wystrzeliła mi piąchą w twarz, znienacka, niepostrzeżenie i wręcz... elegancko. Jeszcze nigdy mnie nie zawiodła - i bardzo dobrze! Tego rodzaju przewidywalność zupełnie mi nie przeszkadza.


Dar morza to historia kobiety, która jako jedenastoletnia dziewczynka znalazła na plaży porzuconego noworodka. Od tej chwili losy Darii i malutkiej Shelly łączą się nierozerwalnie - rodzina Darii adoptuje porzucone maleństwo i obdarza ją miłością i oddaniem.
Mijają lata - w Kill Devil Hills życie płynie swoim rytmem, względnie spokojnie. Wielu jego mieszkańców, w tym Daria i Shelly, zmaga się ze swoimi własnymi demonami, co nie wydaje się być wyjątkowo nadzwyczajne. Ot, dorosłość i los, który często bywa przewrotny.

Wszystko ma się zmienić, gdy na listowną prośbę Shelly do miasteczka przylatuje Rory Talor, przyjaciel Darii z dzieciństwa, aktualnie popularny producent telewizyjny. Rory decyduje się spełnić prośbę Shelly i podjąć próbę odnalezienia jej prawdziwej matki. Gdy sprawa wychodzi na jaw, Daria nie jest tym faktem zachwycona, obawia się bowiem, że odkrycie prawdy o matce Shelly może być dla tej dziewczyny niezwykle trudne.

Jeżeli coś u Chamberlain wydaje się być oczywiste, można być niemal pewnym, że wcale tak nie będzie. Dar morza nie jest tu wyjątkiem. Ta książka zmusiła mnie do refleksji nad samą sobą, nad własnymi reakcjami i nad tym, jak zachowałabym się, gdyby sytuacja zmusiła mnie do podjęcia wyjątkowo trudnych decyzji. Chamberlain tworzy bohaterów z krwi i kości, skomplikowanych, pełnych wątpliwości i najróżniejszych uczuć, a przez to tak bardzo ludzkich.
Dar morza, jak wszystkie inne czytane przeze mnie dotychczas powieści Chamberlain, przeczytałam niemal jednym tchem, niecierpliwie wyczekując każdej wolnej chwili, którą mogłabym jej poświęcić. Zresztą nie tylko ja. Moja mama po jej przeczytaniu napisała mi tylko dwa słowa: "Muszę ochłonąć". Rzeczywiście jest po czym. 

Tytuł oryginału: Summer's Child
Liczba stron: 448
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna

wtorek, 15 grudnia 2015

Stephen King - Bazar złych snów

Stary, dobry King, chciałoby się powiedzieć, ale... Otóż to. Nie obędzie się bez "ale". Czekałam na niego niecierpliwie. Tak już mam, pisałam już o tym wielokrotnie i będę pisać jeszcze nie raz. Gdy na coś czekam, to czekam jak na szpilkach i nowa książka Stephena Kinga nie była wyjątkiem. 


Okładka, tytuł... wszystko wskazywało na to, że oto jest, King w swoim mistrzowskim wydaniu, a w nim groza, śmierć, mrok i zniszczenie (no, może bez przesady). Tymczasem niespodzianka. Surprise! Nie raz, nie dwa i nie trzy, a raz za razem przecierałam oczy ze zdumieniem. Byłam ZASKOCZONA, jak licealista, który dowiaduje się, że zostanie tatą, a jednak, w gruncie rzeczy, nie powinien być zdziwiony. Pojęcia nie mam, dlaczego wmówiłam sobie, że nowy King będzie Kingiem starym. Umknął mi gdzieś po drodze fakt, że King, jak każdy inny artysta dojrzewa i ewoluuje, więc oczekiwanie od niego, by był dokładnie tym samym pisarzem, co trzydzieści lat temu, jest co najmniej idiotyczne. 

Tak więc niespodzianka. Miła, nie powiem. Wśród dwudziestu opowiadań, jakie znalazły się w tym zbiorze, są takie, które natychmiast zaliczyłam do swoich "naj": Śmierć, Moralność, doskonałe Kiepskie samopoczucie, fantastycznie napisany Billy Blokada i Nekrologi. Były też i takie, których - gdyby nie styl - nigdy w życiu nie powiązałabym z Kingiem, np. Premium Harmony i Pijackie Fajerwerki. Zwłaszcza te ostatnie były absolutnie zaskakujące i takie... bo ja wiem, inne? Nie-kingowe?

Bazar złych snów to fantastyczny zbiór i zdecydowanie nie jestem w swojej opinii osamotniona - oceny wystawiane tej książce mówią same za siebie. Jedno jest pewne - Kiepskie samopoczucie, które jest bardzo, ale to bardzo brrrr, będzie kołatało mi się po głowie jeszcze przez dłuższy czas. Panie King, w dechę!

Tytuł oryginału: The Bazaar of Bad Dreams
Liczba stron: 672
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra

piątek, 27 listopada 2015

Przemysław Skokowski - Autostopem przez Atlantyk i Amerykę Południową

Żadna ze mnie podróżniczka. Świat zwiedzam wędrując palcem po mapie… a raczej wzrokiem po kolejnych zdaniach w podróżniczych książkach napisanych przez ludzi, dla których all inclusive w popularnym kurorcie to za mało. 


Poczynania Przemka Skokowskiego obserwuję od dawna. Nie dlatego, że mnie również marzy się autostopowa podróż w nieznane, ale dlatego, że odczuwam głęboki podziw do ludzi, którzy są odważni. A Przemek jest cholernie odważny. No bo umówmy się, nikt, kto trzęsie tyłkiem, nie wsiądzie w autostop (lub jachtostop…) i nie wyruszy do Ameryki Południowej, prawda?

Po Autostopem przez Atlantyk i Amerykę Południową sięgnęłam, chcąc przekonać się, czy Przemka będzie mi się dobrze czytać również „na długich dystansach”. Niestety, pomimo mojej olbrzymiej sympatii dla tego uroczego, uśmiechniętego i „dobrze-mu-z-oczu-patrzy” chłopaka, nie mogę powiedzieć, że lektura jego książki była dla mnie równie przyjemna, jak czytanie jego statusów na Facebooku. Natomiast niezależnie od moich prywatnych odczuć i tak nie ucieknę od obiektywizmu – ten zaś każe mi przyznać, że książka Przemka to jedna z tych lektur, po których człowiek ma ochotę spakować plecak i ruszyć przed siebie. Pod tym względem Autostopem przez Atlantyk… nie różni się od innych książek podróżniczych, po które z chęcią sięgam. To historia opowiedziana przez fascynującego młodego człowieka, który odważnie sięga po swoje marzenia i spełnia je sukcesywnie, jedno po drugim. Czy to nie wystarczająca rekomendacja? 

Liczba stron: 400
Wydawnictwo: Muza

Ocena (1-10): 6 - dobra

poniedziałek, 23 listopada 2015

Jarosław Sokołowski, Artur Górski - Masa o bossach polskiej mafii

Kolejnych części cyklu Masa o... wyczekuję niecierpliwie od pierwszej chwili, gdy tylko w mediach pojawia się informacja o zbliżającej się premierze. Masa o bossach polskiej mafii to już czwarta książka, w której Jarosław Sokołowski i Artur Górski rozmawiają o kulisach polskiego półświatka lat dziewięćdziesiątych. Czekałam na nią jak dziecko na wizytę Świętego Mikołaja... lecz zamiast niego przyszedł wujek z odklejającą się sztuczną brodą.


Być może to zmęczenie materiału.
Być może przejadł mi się już temat, który jeszcze niedawno wywoływał we mnie niezdrową fascynację.
Takich "być może" prawdopodobnie mogłoby być jeszcze kilka, ale jedno wiem na pewno - po raz pierwszy w cyklu Masa o... miałam chęć przekartkować kilka stron i jak najszybciej dotrzeć do końca. Zwłaszcza w drugiej połowie książki, która ciągnęła się jak guma wplątana we włosy. Po naprawdę świetnym początku czułam się jak wtedy, gdy odkryłam, że pięknie wyrośnięte ciasto ni stąd ni zowąd zmieniło się w zakalec. Byłam rozczarowana.

Z Masą o bossach polskiej mafii jest tak, że kto czytał poprzednie części, sięgnie i po tę, namawiać go specjalnie nie trzeba, tak samo jak nie trzeba było do tego namawiać mnie. Co więcej - jeżeli na rynku pojawi się piąta część, ją również przeczytam, to dla mnie zupełnie oczywiste. Mam jednak wrażenie, że nie ma już o czym mówić. Że poprzednie części były czymś zaskakującym, nowym, świeżym, często szokującym, a teraz ma się wrażenie, jakby to wszystko, o czym mówi Masa o bossach..., już gdzieś było, tylko zostało opowiedziane innymi słowami.
Jestem ogromną fanką cyklu, dlatego przyznanie, że najnowsza część nie jest tym, czego się spodziewałam, to raczej gówniane uczucie. Ale czy ktoś przypadkiem nie napisał kiedyś, że życie to pasmo rozczarowań?

Liczba stron: 256
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 6 - dobra

czwartek, 19 listopada 2015

Leopold Tyrmand - Zły

Geniusz jest rzeczą bezwzględną: można być genialnym portierem hotelowym czy sprzedawcą tekstyliów, o geniuszu decyduje, jak się daną rzecz robi, a nie co się robi (...)

Leopold Tyrmand, Zły



Leopold Tyrmand był geniuszem. GENIUSZEM! O Złym, kryminalnej powieści jego autorstwa, powiedziano i napisano wiele, a ja wcale się temu nie dziwię.

Nie spodziewałabym się, że napisany w latach 50. ubiegłego stulecia kryminał tak mocno mnie zachwyci. Nie podejrzewałabym, że znajdę tyle rozkoszy, radości i smaku w słowach napisanych ponad pół wieku temu. W całym tym moim mentalnym przygotowywaniu się do lektury tej książki (zabrało to dobrych kilka dni), przez myśl mi nawet nie przeszło, że kryminał o warszawskim półświatku lat powojennych będzie tak dobry. Nastawiałam się na coś w stylu: „grube, nudne, ale klasyk, więc warto znać”. Tymczasem niespodzianka…

Bohaterowie powieści  Tyrmanda są przede wszystkim niezwykle wyraziści i barwni – tu moją szczególną uwagę zwrócili dwaj panowie: inżynier Wilga oraz kioskarz Juliusz Kalodont. Już na pierwszy rzut oka widać, że autor poświęcił mnóstwo czasu na stworzenie swoich postaci. Są ludźmi z krwi i kości, a każdy z nich ma specyficzny sposób bycia i wysławiania się – rzadko spotykam się z tak dopracowanymi aż do najmniejszych szczegółów bohaterami.

W Złym wszystko kręci się wokół warszawskiego półświatka. To tam, ni stąd ni zowąd pojawia się człowiek, który swoimi atakami na ulicznych oprychów zaczyna jednocześnie siać postrach (wśród łobuzerii) i budzić podziw (wśród mieszkańców miasta pragnących żyć w poczuciu bezpieczeństwa). Z czasem okazuje się, że ZŁY realizuje swoją prywatną krucjatę i ma konkretny cel, do którego dąży. Trup ściele się gęsto, są krew, pot i łzy, a warszawskie typy spod ciemnej gwiazdy chcą raz na zawsze położyć kres działalności ZŁEGO. Łatwo nie będzie, co tu dużo mówić.

Sposób, w jaki pisze Tyrmand, budzi mój najgłębszy podziw. Potrafi przerwać błyskawicznie toczącą się akcję tylko po to, by pochylić się nad zaletami stolicy. Dołóżmy do tego jego niezwykle bogaty język, a wyjdzie nam powieść, która przypomina porządnego drinka – im więcej alkoholu, tym większe upojenie. Zły to majstersztyk.

Liczba stron: 760
Wydawnictwo: Wydawnictwo MG

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna

sobota, 14 listopada 2015

Tadeusz Biedzki - W piekle eboli

„Umrzemy, na pewno umrzemy, tylko ile mamy czasu? Ebola. Jezu, ebola. Z Zachodniej Afryki do Europy, a potem z głowy, potrzebujemy wody, wody, wody i puszek, w Walking Dead szukali puszek, mają długi termin przydatności do spożycia. Nie będziemy wychodzić na dwór, trudno, będziemy wietrzyć, kiedyś to się skończy. Ebola! Chce mi się wymiotować, Boże, za ile on wróci z pracy? WHO, szybko, na stronę WHO.”

Fot. CDC/Cynthia Goldsmith
Natrętne myśli o wirusie ebola plątały mi się po głowie przez dobrych kilka tygodni ubiegłego roku. Bałam się jak diabli – to był pierwszy raz w moim życiu, kiedy byłam autentycznie przerażona faktem, że coś może wymknąć się spod kontroli i ten mały dziad, ten maleńki, tyci tyci wirus trafi do nas i wszystkich nas pozabija. Kiedy więc parę tygodni temu znalazłam informację, że Wydawnictwo Bernardinum wydało książkę Tadeusza Biedzkiego zatytułowaną W piekle eboli, pomyślałam sobie: serio, człowieku? SERIO?! Pojechałeś w sam środek tego cholerstwa?
Nie mogłam jej nie przeczytać.

I rzeczywiście, Tadeusz Biedzki razem ze swoją żoną Wandą, wyruszyli do Afryki Zachodniej i spojrzeli w oczy jednemu najgroźniejszych wirusów świata. Gwinea, Liberia, Sierra Leone… Biedzki opisuje sytuacje, jakich w trakcie swojej podróży był świadkiem – ezgotyczne, obce dla nas, Europejczyków, często kontrowersyjne i nie do końca zrozumiałe. Mimo że książka ta okraszona jest licznymi, znakomitymi zdjęciami, w samej jej treści brakowało mi tego, co – jak oczekiwałam – będzie punktem, wokół którego wszystko się obraca. Tymczasem ebola, ten przerażający, paskudny wirus, mający być głównym bohaterem książki, funkcjonował gdzieś z tyłu, w tle, i był raczej bohaterem drugo-, a często nawet i trzecioplanowym.
Żebyśmy mieli jasność - doskonale rozumiem, że to nie żarty. Że przebywanie w miejscach, w których ludzie powaleni chorobą umierają na ulicy, to nie wakacje na rajskiej wyspie. Mając jednak w pamięci doskonały reportaż o eboli, który kilka miesięcy temu widziałam w telewizji, wiem, że można inaczej. Wiem, że da się zrobić tak, by zapierało dech.

Mimo to książka Biedzkiego jest naprawdę dobra i byłoby niesprawiedliwością, gdybym twierdziła inaczej. To wciąż niezwykle fascynująca historia, która zachwyci niejednego. Wiem jedno - Bernardinum nie wydaje złych książek, więc ta nie jest wyjątkiem, i tak jak pozostałe, trzyma bardzo wysoki poziom. A że nie do końca była tym, o czym myślałam… Zdarza się, czyż nie?

Liczba stron: 344
Wydawnictwo: Bernardinum

Ocena (1-10): 6 - dobry

sobota, 7 listopada 2015

Coś ty narobiła, Sophie Roth? Bookathon z Podaruj mi miłość...

Oto ja, Agnieszka, mistrzyni faux pas i tekstów, po których zapada krępująca cisza. Oto ja, dziewczyna dwudziestosiedmioletnia (słowo „kobieta” w odniesieniu do samej siebie wciąż nie przechodzi mi przez gardło, bo brzmi, jakbym miała przynajmniej czterdziestkę), która nie raz i nie dwa strzeliła facepalmem do własnego odbicia w lustrze. Ale chwila, miało nie być o mnie.


Coś ty narobiła, Sophie Roth? – bezustannie pyta samą siebie tytułowa bohaterka opowiadania Gayle Forman, ubolewając nad własną głupotą, bezmyślnością i tym, na co cierpi wielu, czyli Najpierw-Mówię-Potem-Myślę. Nic więc dziwnego, że dostrzegłam w Sophie cząstkę siebie i to było trochę tak, jakbym odnalazła nieistniejącą siostrę bliźniaczkę (no dobra, może nie aż do tego stopnia, ale wiecie, poproszono mnie, żebym była przekonywująca…).

Wracając jednak do Sophie - rzecz polega na tym, że pewnego dnia postanowiła wyjechać z Nowego Jorku na Uniwersytet do Bumfuckville, czyli na kompletne wygwizdowie. A tam? Po pierwsze, nikt nie rozumie jej żartów, a po drugie, wszyscy mają ją za dziwaczną miastową – generalnie kicha, więc okazji do pytania samej siebie o to, co narobiła, Sophie ma naprawdę wiele. No cóż, życie.
Ale chwila, myślicie, że to już koniec? Ależ skąd! Zbliża się bożonarodzeniowa przerwa, a Sophie, żeby zaoszczędzić na biletach na samolot, niemal do samych Świąt musi tkwić na Uniwersytecie. I wtedy, ni stąd, ni zowąd… tadam! Niespodzianka! Pojawia się CHŁOPAK.


 Okej, doskonale zdaję sobie sprawę, że to przewidywalne, w końcu w tytule książki jak byk stoi „Podaruj mi miłość”, ale nie czepiajmy się na siłę, dobrze? Skupmy się raczej na tym, co najważniejsze, a najważniejsze jest, żeby było miło, uroczo, świątecznie, żeby dobrze się czytało i żeby się w sercu robiło cieplutko. Na litość boską, chodzi w końcu o zbiór ŚWIĄTECZNYCH OPOWIADAŃ, a nie kandydata do Nagrody Nobla, no ludzie! A tutaj wszystko jest takie, jakie na Boże Narodzenie być powinno - jak najlepsza w swoim rodzaju mamina sałatka jarzynowa i makowiec babci – cudownie przewidywalne i przepyszne. Podaruj mi miłość. 12 świątecznych opowiadań nie zawodzi, a Coś ty narobiła, Sophie Roth? było dla mnie pstryczkiem w nos – nie sądziłam, że kiedykolwiek zachwycę się kilkudziesięciostronicowym opowiadaniem. A jednak.

A Ty? Dasz się zachwycić?

czwartek, 5 listopada 2015

Co wspólnego mają ze sobą księżyc i odwaga? #księżycmyśliwych

Podziwiam ludzi, którzy z podniesionym czołem mierzą się z trudnościami, jakie napotykają na swojej drodze.
Podziwiam ludzi, którzy decydują się spełniać swoje marzenia - nawet te, które wydają się być niezwykle trudne. 
Podziwiam ludzi odważnych. 


Czy sama jestem odważna? Chyba nie mnie to oceniać. Odważyłam się jednak (brawo ja!) dołączyć do akcji promującej książkę "Księżyc myśliwych" Katarzyny Krenz i Julity Bielak zorganizowanej przez Wydawnictwo Znak i Joasię Mentel z bloga Book me a cookie.

Dlaczego?

Dlatego, że udział w akcji wymagał ode mnie dużej kreatywności. Zadanie konkursowe polegać miało bowiem na stworzeniu wishlisty książek na dowolną okazję. Jeśli dowolną, to proszę bardzo, tadam! Dlaczego nie uczynić 6 dnia listopada Dniem Ludzi Odważnych?


Każda z tych książek, mniej lub bardziej mówi o ludziach odważnych.
Najdłuższy tydzień jest o tych, którzy chcą dołączyć do elitarnych oddziałów Navy SEALs.  
Świat równoległy napisał Tomek Michniewicz - człowiek, którego uważam za jednego z najodważniejszych (i najprzystojniejszych, a to nigdy nie jest wada :)) polskich reportażystów.
Świat według Janki, czyli rozmowa z Janiną Ochojską, nie wymaga nawet komentarza - jej nazwisko mówi samo za siebie. Tak samo jak tytuł książki Prokurator. Kobieta, która nie bała się morderców. I wreszcie Księżyc Myśliwych - bohater całej akcji. Wisienka na torcie.

Czas nocnych polowań.
Sylt wciąga. Miękką, mglistą przestrzeń wyspy otacza morze opowieści i tajemnic. Tutaj za sznurki pociąga piąty żywioł – księżyc.
Thomas znika. Po jego córce Sophie zaginął słuch, a jej przyjaciel Cyryl w zagadkowym wypadku traci pamięć. Wdowę po Thomasie odwiedza tajemniczy gość, którego urokowi trudno się oprzeć. Czy kluczem do wszystkiego okaże się muszla?
Z każdą kolejną fazą księżyca Sylt odkrywa swoje ponure sekrety, które łączą obcych ludzi więzami silniejszymi od więzów krwi.
Niepokój, tajemnica i niszczycielska siła żywiołów w Księżycu myśliwych splatają się w nieprzewidywalną opowieść o pogoni za wymykającą się prawdą i o ułudzie szczęścia. Ta mroczna, malarska i pełna smaków proza pulsuje zniewalającym rytmem przypływów i odpływów morza.
I że lepiej uważać, zwłaszcza o tej porze roku, gdy zachodzące słońce na naszych oczach spotyka się z Księżycem Myśliwych, który wzywa człowieka do ostatniego polowania, by mógł uzupełnić zapasy pożywienia przed nadejściem zimy. Jest wtedy chłodny i okrutny, i tak jasny, że na ziemi nic się nie ukryje, ani świeży trop, ani zwierzę.

https://instagram.com/p/9tnpWzvEae/?taken-by=zielona_cytryna
(kliknięcie na zdjęcie powyżej przeniesie was do strony internetowej księgarni znak.com.pl)

 A jak wyglądałaby Wasza lista?



#księżycmyśliwych #pełnomyśliwych #27października
 

sobota, 31 października 2015

Katarzyna Surmiak - Domańska - Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość

Zachwycający - tak odpowiedziałabym, gdyby ktoś poprosił mnie, bym jednym słowem określiła reportaż Katarzyny Surmiak - Domańskiej. Co więcej, nie przesadziłabym w mojej opinii ani trochę. 



Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość stała dla mnie książką z gatunku Do-Przeczytania-ASAP już w chwili, gdy po raz pierwszy spojrzałam na jej okładkę. Byłam niemal pewna, że ten reportaż porwie mnie ze sobą jak tornado, ale - o rany! - okazał się być jeszcze lepszy niż przypuszczałam.

Porównując go do jedzenia, jest jak idealnie nasączony biszkopt - nie za suchy i nie za mokry. Domańska kondensuje w swoim reportażu wszystko co najważniejsze, czyniąc z niego zgrabną i treściwą historię ludzi, którzy naprawdę wierzą w to, co głoszą. Ku Klux Klan bowiem wbrew pozorom nie jest pieśnią zamierzchłej przeszłości, lecz organizacją, która wciąż jest żywa i wciąż gromadzi w swoich szeregach wielu zwolenników. To, co dla mnie było w tej książce najważniejsze, to fakt, że jej autorka jest niezwykle uważnym obserwatorem, który do swoich rozmówców zwraca się z pełnym szacunkiem i wyczuciem. Mogę się tylko domyślać, że na pewno nie było to łatwe zadanie, zwłaszcza że pisała o ludziach wyznających przekonania skrajnie różne od jej własnych.

Ku Klux Klan. Tu mieszka miłość jest naprawdę, naprawdę doskonała. Umiejętność pisania w tak pasjonujący sposób, który mnie jako czytelnika porywa już od pierwszych stron, to wielki dar. I teraz ja, mały, szary człowieczek próbujący ubrać w słowa swój zachwyt nad tym reportażem, czuję się jak nic nie wiedzący o świecie przedszkolak. Może więc... Pani Katarzyno, chapeau bas.

Liczba stron: 294
Wydawnictwo: Czarne

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna

sobota, 24 października 2015

Stephanie Perkins - Podaruj mi miłość. 12 świątecznych opowiadań

Pojawiła się wraz z pierwszymi czekoladowymi Mikołajami na półkach dyskontów. W tym roku jeszcze przed pierwszym dniem listopada, ale tak między nami... zupełnie mi to nie przeszkadza.



Jeśli chodzi o świąteczną gorączkę, mimo upływu lat wciąż jestem jak mała dziewczynka, która niecierpliwie przebierając nogami i z mocno bijącym z przejęcia sercem wyczekuje przyjścia Świętego Mikołaja. Boże Narodzenie ma w sobie magię i życzyłabym sobie, żeby moja umiejętność jej odczuwania nigdy we mnie nie umarła. I wiecie co? Jedno wiem na pewno - w tym roku na pewno do tego nie dojdzie.

Wszystkiemu winne jest Wydawnictwo Otwarte. To, że jedna z pracujących tam dziewczyn zapytała, czy mam ochotę na Podaruj mi miłość... było właściwie wyłącznie formalnością. Mogła wysłać ją do mnie w ciemno, bez pytania i mieć pewność, że zabiorę się za nią w trybie ASAP. W ten oto sposób, gdzieś między północnym i południowym krańcem Gdańska, na niewygodnym siedzeniu czerwonego, przegubowego autobusu, odczułam pierwszą w tym roku magię świąt.

Było tak, jak powinno być w historiach traktujących o świętach, czyli lekko i przyjemnie, choć trudno mi oczywiście mówić, że każde z opowiadań w tej książce podbiło moje serce równie mocno. Nie do końca. Jeżeli zbierzesz do kupy dwunastu różnych autorów, możesz być pewnym, że czeka Cię rollercoaster. Co to oznacza? A to, że czasami zjeżdżasz w dół.

Północ Rainbow Rowell była wspaniałym preludium.
Anioły na śniegu Matta de la Pa - cudowne, słodko-gorzkie i niezwykle wzruszające.
Coś ty narobiła, Sophie Roth? Gayle Forman - doskonałe! Sophie jest moją zdecydowaną faworytką wśród bohaterów tego zbioru.  
Jezus malusieńki leży wśród wojenki Myry NcEntire - oryginalne, ironiczne i pouczające.
Witamy w Christmas w Kalifornii Kiersten White - obłędne! Wyobrażacie sobie żyć w miasteczku o nazwie Christmas?

Wyczuwam mikołajkowy hit, ale zdecydowanie nie jestem obiektywna. Uwielbiam Otwarte / Moondrive.

Tytuł oryginału: My true love gave to me. Twelve holiday stories
Liczba stron: 400
Wydawnictwo: Otwarte / Moondrive


Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna

czwartek, 15 października 2015

Anna J. Szepielak - Znów nadejdzie świt

Pewnego ciepłego, letniego wieczoru, kiedy wszystko było mało skomplikowane, do mojej skrzynki mailowej wpadł przemiły list od Anny J. Szepielak, autorki poczytnych kobiecych powieści. I mimo że ja i polska litertura kobieca to dwa odległe bieguny, bez wahania zgodziłam się na przeczytanie najnowszej oraz dwóch poprzednich powieści pani Anny. Slow life - tyle mi wystarczyło.



Najpierw był Młyn nad Czarnym Potokiem. Okazał się być jednak nie do końca tym, czego oczekiwałam, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że główna bohaterka książki, Marta, doprowadzała mnie do furii swoim nieustającym niezadowoleniem z życia i wyszukiwaniem problemów nawet tam, gdzie ich nie ma. Jak dowiedziałam się później od autorki - Marta cierpiała na dystymię, czyli przewlekłe obniżenie nastroju.

Później były Wspomnienia w kolorze sepii. Książka okazała się być znacznie bardziej interesująca niż Młyn..., ale to wciąż nie było to. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wszyscy współcześnie żyjący bohaterowie książek Anny Szepielak są mocno niedzisiejsi, jakby zatrzymani w czasie i nie nadążający za współczesnością. Możecie się więc łatwo domyślić, że było mi cholernie głupio, że mimo ogromnej sympatii dla autorki (z którą zdążyłam w międzyczasie wymienić kilka maili), jej powieści nie porywały mnie tak, jak bym sobie tego życzyła...


Do czasu. 

Kiedy tylko sięgnęłam po Znów nadejdzie świt, uświadomiłam sobie, w czym rzecz.

Ale od początku: cykl trzech powieści Anny J. Szepielak: Młyn nad Czarnym Potokiem, Wspomnienia w kolorze sepii i Znów nadejdzie świt to historie trzech przyjaciółek z małego miasteczka, które wskutek różnych okoliczności zaczynają zgłębiać tajemnice swoich przodków. W trakcie ich poszukiwań wychodzi na jaw wiele skrywanych dotąd rodzinnych spraw. Autorka cofa się w czasie i niespiesznie snuje opowieści o ludziach z przeszłości, których nie oszczędzał los i których często tragiczne sploty okoliczności rozrzuciły z dala od siebie. W cyklu tym historie z przeszłości przeplatają się ze współczesnością - i właśnie tu jest pies pogrzebany.

Przy Znów nadejdzie świt uświadomiłam sobie, że Annie J. Szepielak z niebywałą wręcz łatwością przychodzi pisanie o przeszłości językiem tamtych czasów i że ta stylistyka pasuje do niej znacznie bardziej niż pisanie o współczesności - czuje się, że pisanie w ten sposób sprawia jej wielką przyjemność. Dlatego z ogromnym zainteresowaniem czytałam o historii chłopskiej rodziny z Galicji, której życie nie szczędziło trudów i przykrości. Przeskok do czasów współczesnych był przy tym dość przykry - zdecydowanie lepiej czyta się, kiedy autorka snuje swą opowieść sprzed dziesiątków lat. Jej bohaterowie z przeszłości pasują bowiem idealnie do miejsca i czasu, zaś ci współcześni, jak wspomniałam już wcześniej, zdają się być oderwani od czasów, w których żyją. Wszystko to nie zmienia jednak faktu, że książki Anny J. Szepielak czyta się z przyjemnością, której towarzyszy miłe uczucie rozleniwienia. To stojąca na bardzo przyzwoitym poziomie literatura kobieca, w której - jestem tego pewna - wiele czytelniczek znajduje rozrywkę i pociechę. Znów nadejdzie świt polecam najmocniej, była fantastyczna.

Liczba stron: 480
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna 

poniedziałek, 12 października 2015

Gudrun Dittrich - Moje ciało należy do mnie!

Niezależnie od tego, czy swojemu dziecku dajesz na śniadanie czekoladowy krem czy raczej jajecznicę z warzywami, niezależnie od tego, czy pozwalasz mu oglądać bajki czy nie, niezależnie od tego, ile zarabiasz, czym się zajmujesz lub w co wierzysz, jako rodzic nie chcesz przede wszystkim jednego - żeby ktokolwiek skrzywdził Twoje dziecko. 


O czyhających na współczesne dzieci zagrożeniach napisano i powiedziano już wiele, lecz wydaje się, że to wciąż niewystarczająco dużo. Zły dotyk boli przez całe życie - pamiętasz? My, współcześni rodzice, choć jesteśmy wyczuleni na punkcie pedofilii i to na niej, jako na realnym zagrożeniu skupiamy się w pierwszej kolejności, zapominamy też, że nasze dziecko...
- może nie chcieć dać całusa wąsatemu wujkowi,
- może nie chcieć usiąść na kolanach u podszczypującej go po policzkach cioci,
- może nie chcieć podać ręki zaczepiającym go przyjaźnie przechodniom.

Ale jak to? Przecież dziecko musi znać zasady dobrego wychowania! 

Czyżby? Dlaczego ma godzić się na przytulanie lub całusy od kogoś, kogo nie chce ani przytulać, ani całować? Dlaczego nie pozwolić mu na postawienie granicy tam, gdzie sobie tego życzy? Bo wujek? Bo ciocia? Jaki komunikat dostaje dziecko, które zmuszamy do tego, by w ramach wymiany uprzejmości przyjmowało pokornie czyjeś całusy? Że rodzina i dorośli w ogóle mają prawo naruszać jego cielesność, mimo że tego nie chce. Czy to na pewno dobry kierunek?

Moje ciało należy do mnie to książka, która daje dziecku jasny przekaz:
1. Nie musisz pozwalać, by ktokolwiek Cię dotykał, jeśli tego nie chcesz.
2. Nie musisz dotykać kogoś, nawet jeśli Cię o to prosi.

I nie chodzi tu wyłącznie o zagrożenie związane z pedofilią. Dziecko ma prawo zareagować protestem, jeżeli ktokolwiek w jakikolwiek sposób narusza jego cielesność, ma prawo postawić granicę i powiedzieć NIE. Książka Gudrun Dittrich ułatwi rodzicom przygotowanie się do tej rozmowy i może stanowić doskonały punkt wyjścia do wielu innych dyskusji.

Uwaga: złotówka z każdego sprzedanego egzemplarza książki przekazywana jest na rzecz Fundacji Dzieci Niczyje, organizatora akcji Zły Dotyk.

Liczba stron: 32
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra



niedziela, 11 października 2015

Daniel Keyes - Człowiek o 24 twarzach

Choć żyjemy w XXI wieku i nic, co ludzkie, nie powinno być nam obce, zaburzenia psychiczne dla wielu z nas wciąż są tabu. Zaburzenia obsesyjno-kompulsywne (no siema!), nerwice, depresja, zaburzenia afektywne dwubiegunowe - wszystko to w pewnym sensie nadal stygmatyzuje. Tylko dlaczego?


Kiedy więc wśród nowości wydawniczych września dostrzegłam Człowieka o 24 twarzach autorstwa Daniela Keyesa, wiedziałam, że będzie to mój książkowy must read tej jesieni.

Billy Milligan, tytułowy człowiek o 24 twarzach, cierpiał na rozszczepienie osobowości. W jego wnętrzu żyły 24 osoby o najróżniejszym pochodzeniu, wieku, poglądach, charakterze i sprawności fizycznej. Brzmi to na tyle niewiarygodnie, że wielu ludzi, którzy się z nim zetknęli, było przekonanych, że Milligan jest po prostu doskonałym aktorem, próbującym uniknąć więzienia, do którego miał trafić ze względu na gwałty, których się dopuścił.

Człowiek o 24 twarzach to historia człowieka, który bardzo rzadko bywał sobą i u którego do rozszczepienia osobowości doszło na skutek traumatycznych zdarzeń z dzieciństwa. Milligan był człowiekiem, który przez całe swoje życie nie zaznał ani chwili spokoju, który jako on sam - Billy - nigdy nie poczuł, co znaczy być szczęśliwym. Keyes, co niezwykle ważne, potraktował swojego bohatera z pełnym szacunkiem i pokazał czytelnikowi, jak wielkie piekło może zgotować człowiekowi jego własny umysł. Czytanie tej książki otwiera oczy i każe głęboko zastanowić się nad tym, jak postrzegane w społeczeństwie są osoby dotknięte zaburzeniami psychicznymi.

Tytuł oryginału: The minds of Billy Milligan
Liczba stron: 559
Wydawnictwo: Wielka Litera

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna


poniedziałek, 5 października 2015

Nowości na dziecięcej półce #1

We wrześniu wzięłam sobie za cel uzupełnianie książkowych zbiorów mojego syna. Nieważne, że czytanie książek jest dla niego w tym momencie zajęciem nie dość atrakcyjnym, by zdecydował się marnować na nie swój cenny czas. Ja jednak nie poddaję się, walczę i uszczęśliwiam go... trochę na siłę :) 

 Ola Cieślak - Co wypanda, a co nie wypanda 
wyd. Dwie Siostry

Co wypanda, a co nie wypanda to przeuroczy poradnik savoir-vivre'u dla najmłodszych. Dzieci dowiadują się z niego, co w towarzystwie robić należy, a czego absolutnie nie wypada, a uczy je tego... no cóż, panda. Must have dla dwulatka! :)





Stefan Seidel - AutoMoto 
wyd. Babaryba

AutoMoto Stefena Seidela to u nas absolutny hit, bo kopaja, bo motoj, bo poićja, be e wu i tojota. To obowiązkowa pozycja dla małych wielbicieli motoryzacji. Uwielbiam tę książkę za olbrzymią ilość szczegółów i to, że wszystko, co się w niej dzieje, zależy od inwencji opowiadającego. Można spędzić nad nią długie godziny i wciąż nie mieć dosyć :)





Rotraut Susanne Berner - Jesień na ulicy Czereśniowej
wyd. Dwie Siostry

Jesień na ulicy Czereśniowej to międzynarodowy bestseller. Nic dziwnego, bo ta książka to kopalnia pomysłów. Dzieje się w niej tak wiele, że naprawdę nie da się jej "przerobić" w krótkim czasie. Za każdym razem dostrzega się w niej coś nowego, a dziecko nowych słów uczy się jak szalone :) Książki obrazkowe to zdecydowanie moja nowa miłość.






Marta Galewska-Kustra - Z muchą na luzie ćwiczymy buzie
Wyd. Nasza Księgarnia

Z muchą na luzie ćwiczymy buzie, czyli logopedyczne zabawy dla dzieci to wspaniała książka dla wszystkich maluchów, które uczą się mówić. Jej główną bohaterką jest mucha Fefe, która przeżywa mnóstwo ciekawych przygód angażujących do zabawy dziecko. Jak pisze Wydawca: "Dzięki Fefe ćwiczenia staną się zabawą, a maluch, słuchając opowieści o przygodach muszki i realizując wyznaczone przez nią zadania, nawet się nie zorientuje, że właśnie wykonał ważną pracę. Książka poprzez wesołą zabawę wspiera rozwój wymowy dziecka, a także jest nieocenioną pomocą dla dzieci z problemami artykulacyjnymi."








niedziela, 20 września 2015

Nie bój się czytać w oryginale!

Długo żyłam w przekonaniu, że ja i czytanie książek w oryginale to kompletne nieporozumienie. Że to chyba żarty, że nie ma takiej opcji, że angielski miałam ostatnio dziewięć lat temu, bo na studiach się nie liczy, a tak naprawdę to nigdy nie byłam dobra z angielskiego, więc z czym do ludzi. 


A później przypomniałam sobie, że w ciągu ostatnich dziewięciu lat spędziłam przecież tysiące godzin na oglądaniu amerykańskich seriali. Z napisami, bo z napisami, to prawda, ale skoro i bez napisów rozumiem większość tego, co słyszę, nie może być AŻ TAK ŹLE.
Kiedy więc pewien czas temu jedno z moich ulubionych wydawnictw zaproponowało mi, żebym została ich wewnętrznym recenzentem, wahałam się tylko przez chwilę. 

No bo co złego mogło się stać? 

Mogłam nie zrozumieć jednej trzeciej książki.
Mogłam co kilka wyrazów zaglądać do słownika.
Mogłam zupełnie nie zrozumieć, o co chodzi i poddać się gdzieś po dwunastej stronie, rozpaczając, że jestem skrajnym debilem i jak w ogóle w dzisiejszych czasach można nie umieć czytać książek w obcym języku.

Miałam stracha. Pierwszy raz zawsze budzi jednocześnie obawę i ekscytację. Przez kilkadziesiąt pierwszych stron mojej pierwszej anglojęzycznej książki niemal nie odrywałam się od słownika, sprawdzając każdy wyraz, którego znaczenia nie znałam lub zapomniałam. Zajmowało mi to mnóstwo czasu i było szalenie frustrujące. Wiecie jak to jest, kiedy staracie się wsiąknąć w jakąś historię i wciąż coś wam przeszkadza? Myślałam, że trafi mnie szlag, choć książka zapowiadała się naprawdę nieźle i wcale nie chciałam się poddawać. Wtedy przypomniałam sobie, co o czytaniu w oryginale mówił mój nauczyciel od angielskiego: Nie tłumacz każdego nieznanego sobie słowa, ale wyłapuj kontekst.

I wiecie co? Zadziałało! 

Nagle okazało się, że znaczenia części słów, których nie znałam lub nie pamiętałam, mogłam naprawdę bardzo szybko domyślić się z kontekstu. I - co najważniejsze - nawet nieznajomość innych nie wpływała na moje zrozumienie tego, co dzieje się w książce. No bo tak szczerze, czy koniecznie muszę znać nazwę tkaniny, z której zrobiona jest sukienka głównej bohaterki? Sukienka to sukienka, na litość boską, nie zawsze ma znaczenie. 

A potem? Z każdą kolejną czytaną przeze mnie książką było coraz łatwiej. I jasne, to wciąż są napisane nieskomplikowanym językiem powieści z gatunku new adult, ale dzięki nim zrozumiałam, że wcale nie muszę bać się czytania w oryginale. Że początki, choć bywają trudne, po pewnym czasie przestają takie być. I że seriale naprawdę pozwalają nauczyć się bardzo wiele. Nie tylko tego, jak uciekać przed zombie... :)

środa, 9 września 2015

Charlie LeDuff - Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

Są takie książki, o których już od samego początku myśli się: na pewno ją przeczytam. Może nie dziś, może nie jutro, ale przeczytam. Muszę! Taką właśnie książką była dla mnie Detroit. Sekcja zwłok Ameryki Charliego LeDuffa. Była moją miłością od pierwszego wejrzenia…



Niestety, zawsze istnieje ryzyko, że miłość od pierwszego wejrzenia może skończyć się równie szybko, jak się zaczęła. Tak było i w tym przypadku i tylko ja wiem, jak duże rozczarowanie przeżyłam, gdy zaczęłam ją czytać.
Czy jest zła? W żadnym razie. Ale moje odczucia względem niej mogę porównać do ekscytacji siedmiolatka przed swoim przyjęciem urodzinowym, na którym zamiast dwudziestu osób zjawiło się dziesięć, bo całą resztę rozłożyła grypa. Lepsze to niż nic, ale to i tak nie to, o co chodziło.

Cała moja przygoda z tą książką to plątanina najróżniejszych uczuć. Był zachwyt nad fantastycznym stylem autora, było niedowierzanie, gdy uświadomiłam sobie, w jak trudnej sytuacji znalazło się Detroit i mieszkający w nim ludzie, i było też rozbawienie, gdy LeDuff totalnie beznadziejne sytuacje kwitował absurdalnie wręcz śmiesznymi uwagami.
Największy, lecz bardzo subiektywny minus tej książki to dla mnie nadmiar kwestii politycznych. Choć mają one oczywiście niezwykle istotny wpływ na historię miasta-bankruta (trudno, żeby nie…), to jednak zdecydowanie bardziej wolałabym wczuć się w sytuację zwykłych ludzi, o których w moim odczuciu LeDuff napisał zdecydowanie za mało. To o nich, nie o politykach, chciałam czytać. Wyszło, jak wyszło, szkoda. 

Tytuł oryginału: Detroit. An American Autopsy
Liczba stron: 296
Wydawnictwo: Czarne

Ocena (1-10): 5 - przeciętna