niedziela, 28 września 2014

Nie wszystko kończy się dobrze. Sons of Anarchy

źródło
Czuję dojmujący smutek i mam złe przeczucia. Czy można emocjonalnie związać się z ludźmi, którzy nie istnieją? Którzy od A do Z zostali wymyśleni przez zmyślnego twórcę? Pytanie jest trochę retoryczne, bo i wy, i ja, niejeden raz mieliśmy spieprzony do granic humor tylko dlatego, że zakończenie książki, filmu czy serialu nie odpowiadało naszym wyobrażeniom. Choroba, śmierć, rozstanie... nie kończyło się dobrze i serce bolało, może nawet pojawiły się łzy.

Teraz, kiedy piszę te słowa, słucham Till it's gone Yelawolfa, utworu, który poznałam w drugim odcinku siódmego sezonu Sons of Anarchy. I choć mam świadomość, że część z was zupełnie o to nie dba, bo Sonsów nie zna i być może poznać nie zamierza, a jeszcze większa część w ogóle nie wie, kim jest Yelawolf, czuję taką potrzebę, bo gdzieś głęboko w środku cholernie mi smutno. Boli mnie emocjonalnie i prawie fizycznie. Czuję to w żołądku i w gardle, i wiem, że nawet nie musiałabym się mocno starać, by odkręcić kurek i pozwolić płynąć łzom. I mimo że takie wywlekanie wnętrzności w niedzielne południe nie jest najprzyjemniejszym sposobem na spędzenie czasu, jeśli to pominę, będę miała świadomość dużej pustki. Będę czuła, że zmarnowałam swoją szansę na podzielenie się tym, co jest dla mnie ważne, że stłumiłam emocje będące ogromną częścią mnie. I że nie dałam się poznać w chwili, kiedy pokazuję swoją bardziej ludzką stronę.

Mocno angażuję się emocjonalnie w wiele seriali, które oglądam. W jedne mniej, w inne bardziej, ale są wśród nich takie, które zwyczajnie poruszają mnie do łez, które przeżywam przez wiele dni, na które czekam z narastającą niecierpliwością i które chciałabym, by nigdy się nie kończyły. Wsiąkam wtedy całkowicie, nie ma mnie dla świata, nie sprawdzam wiadomości w skrzynce mailowej, nie idę nawet do ubikacji, choć pęcherz domaga się opróżnienia (no dobra, czasami idę, niezdrowo jest wstrzymywać). Moja percepcja ogranicza się wyłącznie do ekranu, na który patrzę. Nawet mrugam rzadziej i napinam się cała, wbijając paznokcie w dłonie.

Jestem wściekła i smutno mi jak diabli, bo mam te swoje cholerne przeczucia, że ten serial nie może skończyć się dobrze. Że jeśli ktoś robi produkcję o złych ludziach postępujących w zły sposób, nie ma najmniejszych szans na dobre zakończenie. Bo niby dlaczego miałaby być? Źli ludzie rzadko kończą w dobry sposób. Źli ludzie kończą w dębowej trumnie, sześć stóp pod ziemią. Tylko że robienie serialu o złych ludziach robiących złe rzeczy i tak mimo wszystko przywiązuje do nich ludzi. Nawet pośród największych skurwysynów znajdujemy sobie kogoś, kogo nienawidzimy mniej lub kogo po prostu lubimy. Wszyscy kochali Dextera, prawda? Ale czasami wszystko idzie zwyczajnie w złą stronę, nawet jeśli chwilami wydaje się, że może jednak skręci i będzie dobrze. Nie. Prawie na pewno nie będzie. Boli, kiedy bohaterowie, których uwielbiasz, giną. Boli, kiedy giną tylko dlatego, że ktoś ich źle zrozumiał. Że zinterpretował pewne rzeczy nie tak, jak powinien. Boli nawet wtedy, kiedy tylko przypuszczasz, że BYĆ MOŻE źle się skończy. Pełna jestem złych przeczuć. Sons of Anarchy chyba nie mogą skończyć się dobrze.

środa, 24 września 2014

Ciemno wszędzie, cicho wszędzie, czytasz?


Mam niezwykłe uznanie dla ludzi czytających nocą. Do pierwszej, drugiej, trzeciej... wtedy, kiedy ja śnię, jak wczoraj na przykład, o klasówce z trygonometrii, oni przewracają kolejne strony i WCALE nie chce im się spać. Propsy, ludzie, propsy.

źródło
Bycie skowronkiem z natury jest właściwie całkiem miłe. Wschód słońca, śpiew ptaków, Kuźniar we Wstajesz i wiesz... sielanka. Ale bycie skowronkiem z konieczności, bo dzieci nie wiedzieć czemu zwykły budzić się jeszcze przed pierwszym brzaskiem, to rzecz przesrana jak pampers po zjedzeniu dwóch gruszek z rzędu. Na siłę zwlekasz się z wyra z ropą w kąciku oka i strużką zaschniętej śliny, która nocą spłynęła ci po brodzie, po czym próbujesz przeżyć dzień jak bohaterowie The Walking Dead. Gdy zajdzie słońce, walczysz jeszcze z dzieckiem w nierównej walce o sen (ono niby chce, ale właściwie to nie, więc się drze, a ty masz ochotę poćwiczyć bilokację wychodząc z siebie i stając obok). Jeśli przetrwasz i wygrasz - sukces. 


Rzucasz się więc jak sęp na padlinę na wszystko, czego nie zrobiłeś wcześniej. Prysznic, papu do brzucha, internety, YouTube, serial albo dwa, zaległy projekt, film jakiś może, znowu internety, czyli każdemu według jego potrzeb. 
A ona...
Uwielbiasz ją. 
Ona tu jest. 
I patrzy na ciebie, cholerny dupku, i czeka, żebyś się nią zajął.

Gdy w końcu kładziesz się i bierzesz ją do ręki, zanim zdążysz przeczytać choćby trzydzieści stron, oczy zaczynają ci się plątać. Wzrok cofa się i cofa, jesteś już w połowie kartki, a mimo to nie masz pojęcia, co było na jej początku. Ale że kto? Że jak? Jeszcze raz. I oczy się kleją, kleją, kleją. Zamykają na małą chwilę. Pięć sekund później otwierasz je, walisz sobie ze trzy plaskacze na otrzeźwienie i czytasz dalej. Do końca rozdziału, tylko do końca rozdziału. Ciało nie pozwala. Oczy ciążą i głowa już nie ta, choć to dopiero dwudziesta druga. Jutro - mówisz. Jutro doczytam. Ehe.

czwartek, 18 września 2014

Co dobrego zrobiłeś dziś dla siebie?

źródło

Wariuję, szaleję, niecierpliwię się, złoszczę i wpadam w furię. Jeśli w ciągu dnia nie uda mi się wydrzeć choćby chwili dla siebie i jeśli nie mogę zrobić nic dla własnej przyjemności, nie podchodź do mnie bez sękatego kija.

Robienie sobie dobrze to gwarancja zdrowia psychicznego. Nie ma tu znaczenia, czy chodzi o  pięćdziesiąt minut z nowym odcinkiem oglądanego z wypiekami na policzkach serialu, kawałek jedzonego ze smakiem drożdżowego ciasta, przesłuchanie ulubionej płyty i popijanie gorącej herbaty z cytryną czy dziesięć kilometrów wieczornej przebieżki. Robienie czegokolwiek wyłącznie dla własnej przyjemności (o ile nie zamierzasz robić rzeczy, za które Kodeks karny przewiduje nagrody, ale to chyba zrozumiałe?) to cholernie ważna sprawa. 

Człowiek bez radości marnieje i to jest fakt, nie ma tu żadnej ściemy, to po prostu niezaprzeczalna i oczywista prawda. Człowiek nie umiejący odnaleźć frajdy w małych rzeczach, nie potrafiący wygospodarować sobie malutkiego wycinka czasu tylko dla siebie, usycha. Pal licho, że brzmi to jak żywcem wyjęte z Coelho. Ludzie, nie czujecie tego? Nie męczy was, jeśli nie macie nawet chwili na głębszy oddech? Gdybym nie umiała cieszyć się bzdurami, oszalałabym, i słowo daję, przyjechaliby po mnie panowie z twarzowym kaftanem skrojonym na miarę.

Powiesz: łatwo ci mówić. Łatwo? Bynajmniej. 

Sporo było w moim dorosłym życiu zdarzeń, które kogoś innego złamałyby i załamały kompletnie. I nie, to nie szpan na życiowe doświadczenia, to stwierdzenie faktu. Budziłam się rano ze świadomością, że jest do dupy, a przede mną kolejny gówniany dzień. Ta gigantyczna gula, która rosła wtedy w moim gardle, przeszkadzała mi jak diabli. I właśnie wtedy, w tym gównianym czasie, ktoś zadał mi cholernie mądre pytanie:

- Czy to, że się martwisz, cokolwiek zmieni? 

Gdy odpowiedziałam sobie na nie, poczułam, jakbym odkryła tajemnicę Wszechświata. O Jezu, nie! To, że się martwię, nie zmieni niczego. Nie zmieni toku wydarzeń i nie sprawi, że problemy znikną. Martwienie się sprawia tylko, że czuję się podle i wyglądam podle, co czyni sytuację dwa razy gorszą, bo strapiona gęba nikomu nie dodaje uroku. A martwienie na zapas... o tak, to dopiero jazda. 

I kiedy do tego wszystkiego doszłam, i kiedy to wszystko wbiłam sobie do łba, mocno przyklepując, by nie odleciało, zaczęłam czerpać radość z tego, co ofiaruje mi dzień. Znów Coelho? Trochę tak, ale naprawdę staram się żyć w ten sposób. Ania z Zielonego Wzgórza powiedziała, oczekiwanie na coś miłego to niemal połowa przyjemności. Miała rację, bo dobrze mieć coś, na co się czeka. Dobrze wiedzieć, że nawet najbardziej gówniany dzień będzie mieć przyjemne zakończenie, stąd na przykład trwający już od kilku lat wieczorny, serialowy rytuał (dzisiaj ciasto drożdżowe z waniliową kruszonką i Under the dome!!!111oneone). Nauczyłam się cieszyć z rzeczy, które nikomu nie przyszłyby do głowy jako źródło radości. Przykład? Znaleziony w sklepie nowy, pyszny gatunek sera. Utwór, którego jeszcze nie słyszałam, podesłany przez brata. Kolejna książka na półce. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Dla ciebie nic nadzwyczajnego, dla mnie dobry humor na cały dzień. Polecam ten styl życia. 


wtorek, 16 września 2014

Wrzesień z Jane Austen #3 Emma




Są tacy ludzie - i nie są to wcale odosobnione przypadki - których poczucie wyższości szalenie człowieka irytuje, żeby nie powiedzieć bardziej dosadnie. I mimo że u innych uważamy to za rzecz godną najwyższego potępienia, to... no sorry, od czasu do czasu lubimy poczuć się lepsi niż otoczenie, nie mówcie, że nie. 

Lubimy postawić się wyżej niż ci, których uważamy za gorszych od nas. Których uważamy za głupszych od nas. Za cokolwiek, byle niżej od nas. To podłe, snobistyczne, obrzydliwe, żenujące i zasługujące na pogardę, wiem. Niewielu się do tego przyzna, bo nie jest to rzecz, która przysporzy nam sympatii otoczenia. Ale nie ukrywajmy, właśnie to jest przyczyną, dla której tak bardzo drażni nas, gdy inni zachowują się w podobny sposób. Dlatego oglądamy te wszystkie programy, w których ludzie robią z siebie błaznów. Dlatego czytamy doniesienia z życia celebrytów i dlatego mieszamy ich z błotem. Wreszcie: dlatego hejtujemy! Bo myślimy, że jesteśmy lepsi. Sorry, muszę was rozczarować. Nie jesteśmy. Emma też tak myślała, zanim nie spotkał ją zimny prysznic i mentalny strzał z piąchy. Ale zacznijmy od początku...

Gwyneth Paltrow jako Emma w ekranizacji z 1996 roku
źródło
Emma Woodhouse to młode dziewczątko, urokliwe, młodziutkie, dobrze wychowane (o tym potem) i wykształcone. Ma tylko mały problem z percepcją (o czym nie ma zielonego pojęcia), bo wychowana w dostatku, z ojcem i guwernantką poświęcającymi jej sto procent uwagi, zrobiła się trochę, powiedzmy to wprost, nadęta i zarozumiała (w tym miejscu można by wstawić jeszcze kilka przymiotników, ale cenię sobie wasz i mój czas). Emma przekonana jest na przykład o tym, że świetna z niej swatka i choć szwagier jej siostry, a zarazem bliski przyjaciel domu Pan Knightley uważa, iż to trochę nie na miejscu, tak się bawić ludźmi, Emma nic sobie z tego nie robi. Dziewczyna ma też świeżo zdobytą przyjaciółkę, Harriet Smith, która doskonale wpasowała się w upodobania Emmy, ponieważ...

W wypowiedziach panny Smith nie uderzyło jej co prawda nic szczególnie mądrego, ale i tak uznała ją za osobę bardzo ujmującą, miłą i pozbawioną przesadnej nieśmiałości, skorą do rozmowy, a zarazem, jakże daleką od natręctwa. Dziewczyna okazywała przy tym Emmie należny i stosowny szacunek. Najwyraźniej była pełna wdzięczności za to, że zaproszono ją do Hartfield. W dodatku, będąc przyzwyczajoną do nieco mniej wykwintnego stylu życia, wyrażała tak niekłamany podziw dla wszystkiego, co wokół siebie widziała, że Emma uznała ją bez wahania za rozsądną osobę, która niewątpliwie zasługuje na wsparcie. (Jane Austen, Emma, Kraków 2005, s. 16-17)

Romola Garai jako Emma w miniserialu z 2009
źródło
Mówiąc wprost, Emma była zwyczajnie zachwycona tym, że budzi podziw, sympatię i szacunek osoby postawionej niżej w społecznej hierarchii. Postawiła sobie za cel nadrzędny to, by przy jej pomocy Harriet wyszła na ludzi, w czym pomóc miało po pierwsze odrzucenie oświadczyn zakochanego w niej poczciwego farmera, Roberta Martina, a po drugie, skuteczne wyswatanie dziewczyny z lokalnym pastorem, panem Eltonem. Tu sprawa się niestety komplikuje. Harriet, omamiona sugestiami Emmy, zaczyna przychylnie spoglądać na umizgi pana Eltona, które - jak się okaże chwilę później - przeznaczone były dla Emmy, w której pastor podkochiwał się do szaleństwa. I mamy klops plus dwa złamane serca. Emma ze starcia wychodzi ze szwanku, w końcu to Emma, ale tamtych dwoje... trochę słabo. Pan Elton wyjeżdża więc do Bath (to taki miks Ciechocinka z Sopotem, tyle że w XIX-wiecznej Anglii), gdzie niemal natychmiast traci głowę dla panny Hawkins, z którą wkrótce wstępuje w szczęśliwy związek małżeński. Harriet zaś wycofuje się i w milczeniu liże rany. Emma dostaje małą nauczkę i chwilowo zaprzestaje wszelkich prób swatania kogokolwiek z kimkolwiek. Do Highbury, miejsca w którym dzieje się akcja powieści, przyjeżdża tymczasem Jane Fairfax, piękna i uzdolniona dziewczyna, którą Emma od zawsze traktowała jak swoją największą rywalkę. Chwilę po niej w okolicy pojawia się również Frank Churchill, pasierb guwernantki Emmy, pani Weston. Zaczynają się proszone kolacje i spacery, czyli wszystkie te rzeczy, którymi w XIX-wiecznej Anglii z braku laku zajmowali się ludzie stojący w miarę wysoko na społecznej drabinie, bo nie mieli wtedy PS4, Fejsbuka i YouTube'a. I ów Frank Churchill, młodzian niezwykle przystojny, zaczyna kręcić się wokół Emmy. Tutaj już zupełnie wszystko się komplikuje i będzie komplikować się stale aż do samego końca. Trudno, żebym opowiadała wam całą książkę, nie na tym rzecz polega.

Więc o czym to ja...?
Ach, o Emmie. Bo Emma to właściwie cholernie irytująca postać. Wiecie, cała ta jej zarozumiałość i ewidentna ślepota na otaczający ją świat w pewnym momencie wychodzi człowiekowi bokiem. No bo sami zobaczcie...

- Cóż to za nieznośna kobieta! - wykrzyknęła, gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi. - Jest bardziej okropna niż sądziłam. Wprost nie do wytrzymania! "Knightley!". Nie mogłabym w to uwierzyć, gdybym sama nie słyszała. "Knightley"! Widziała go pierwszy raz w życiu, a mówi o nim "Knightley"! I do tego przyznaje łaskawie, że jest dżentelmenem! Mała parweniuszka, prostaczka, z tym jej "panem E." i "caro sposo", i całą swoją pomysłowością, mnóstwem zainteresowań, bezczelną pretensjonalnością i nieopierzonym polotem! Żeby ze zdumieniem odkrywać, że pan Knightley to prawdziwy dżentelmen! Wątpię, by odpłacił jej podobnym komplementem i uznał, że ona jest prawdziwą damą. Nigdy bym nie uwierzyła, że tak można! (str. 180)

I to nie jest tak, że pani Elton nie jest irytująca, bo jest, i to jak diabli. Ale Emmie chwilami chce się wystrzelić piąchę w pysk, żeby się ogarnęła i zaczęła myśleć. Ale dość już o niej, bo oto nadchodzi człowiek, który jak dla mnie wygrywa w tej powieści wszystko, czyli Pan Woodhouse! No ludzie, mistrzostwo! Ojciec Emmy to przewrażliwiony do granic rozsądku hipochondryk, który martwi się o wszystko, począwszy od tego, że ludzie nie chcą jeść na kolację kleiku (czy kogoś to dziwi?), a skończywszy na tym, że jajko ugotowane porządnie na miękko nie jest niezdrowe. Nasza Serle zna się na gotowaniu jajek jak nikt inny. Nie polecałbym jajka gotowanego przez kogoś innego, ale naprawdę nie musi się pani obawiać, te są bardzo małe, sama pani widzi. Jedno z naszych jajeczek pani nie zaszkodzi. (str. 17) Problemem jest dla niego nawet to, że kobieta na obrazie wygląda, jakby miała się przeziębić, bo na ramiona ma zarzucony zaledwie cienki szal. I tak przez całą książkę. Dziewczęta, dbajcie o siebie! U Austen tak po prostu czasami jest, że przeziębienie i kaszel urastają do rangi niemal śmiertelnej choroby. Ale to wszystko ma swój urok. Nawet ta kurtuazja, którą cechują się wszyscy bohaterowie, to tiutianie sobie nawzajem, to zaciskanie zębów i silenie się na uprzejmości, bo inaczej po prostu nie wypada. Wszystko jest tu urocze i irytujące zarazem, ale wiele zachowań, jakie Austen opisała w tej powieści, daje do myślenia. Snobizm nigdy i nigdzie nie jest fajny.  




poniedziałek, 8 września 2014

5 rzeczy, których możesz nauczyć się od... Harveya Spectera z Suits


Harvey to absolutna doskonałość, samiec alfa w stadzie. Postać, którą jako widz kupuję od a do z, którą - gdybym była facetem - cholernie chciałabym być i którą jako kobieta uważam za stuprocentowo męską i pociągającą. Kto ogląda Suits i jest kobietą lub gejem, ten może sobie łatwo wyobrazić, jakie jeszcze myśli przychodzą mi w tym momencie do głowy. Ale Harvey, oprócz tego, że wygląda jak milion dolarów, jest jeszcze diabelnie inteligentnym gościem i warto czasami pochylić się nad tym, co mówi. A mówi wiele mądrych rzeczy.

 źródło

"I don't have dreams. I have goals" 

Z marzeniami jest jeden podstawowy problem: albo się spełnią, albo nie. Jeśli się spełnią, to super. Jeśli nie... trochę gorzej. Są czymś, co przy sprzyjających okolicznościach i dobrym wietrze być może uda nam się zrealizować (czasami nie ma na to najmniejszych szans!), na przykład: jeśli wygram w totka, zwiedzę cały świat. Żyjąc w ten sposób możemy nigdy nie doczekać się ani pierwszego, ani drugiego, a przecież cholernie chcemy, by nasze marzenia się ziszczały. Czas więc nie na marzenia, a na cele, bo to cel jest czymś, do czego dążymy zdecydowanie świadomie. To już nie jest chciałbym, ale chcę. W tym, czy cel zostanie osiągnięty, wiele zależy od nas. Podejmujemy pewne działania i krok po kroku zmierzamy ku temu, co zaplanowaliśmy.

Z marzeniami jest też tak, że... no cóż, i tak każdy jakieś ma. Gdy byłam młodsza, marzyłam o tym, żeby być szczupła. W pamiętniku niezliczenie wiele razy pisałam o tym, jak bardzo chciałabym móc wejść do pierwszego z brzegu sklepu i kupić pasujące na siebie spodnie (gdy człowiek waży grubo ponad setkę, jest z tym pewien problem). Marzyłam i marzyłam, jednocześnie przeżuwając kolejnego Snickersa i nie robiąc nic, co mogłoby mnie przybliżyć do sukcesu. Udało mi się dopiero wtedy, gdy marzenie przestało być marzeniem, a stało się celem, do którego z gigantyczną determinacją dążyłam.


"I don't get lucky, I make my own luck"
 (oraz The only time "success" comes before "work" is in dictionary)

źródło
Zbyt często zwykliśmy mówić, że nie mamy szczęścia, lub że ktoś inny je ma, dlatego wszystko przychodzi mu z łatwością. Z daleka rzadko to widać, ale za tym, co nazywamy szczęściem, zwykle kryje się wytężona praca i gigantyczne wysiłki. Rzadko komu samo kapie z nieba, choć oczywiście bywa i tak, ale zwykle na własne szczęście trzeba sobie bardzo ciężko zapracować.

Najgorzej jednak przypisywać sobie tendencję do przyciągania pecha. Ten etap mam już prawie za sobą. Prawie, bo wciąż nad tym pracuję. Od kiedy uświadomiłam sobie, że wiele z tych negatywnych zdarzeń, które mi się przytrafiają to nie pech, a konsekwencja złych decyzji lub zwyczajnej bezmyślności, rozważnie podchodzę do podejmowania wszelkich kroków. Uświadomiłam sobie, że to, co często brałam za pech, było po prostu nauczką za moje zaślepienie, za to, że czegoś dobrze nie przemyślałam, lub nie słuchałam dobrych rad życzliwych ludzi. To jednak nie znaczy, że złe lub dobre rzeczy nie dzieją się same z siebie, bo i tak w życiu bywa. Mimo to zdecydowanie lepiej jest pracować na własne szczęście, niż z drżeniem serca oczekiwać na coś, co może się zdarzyć tylko dlatego, że ze strachu przed porażką czegoś nie dopilnowaliśmy.


 "Ever loved someone so much, you would do anything for them? Yeah, well, make that someone yourself and do whatever the hell you want"

źródło
Największy problem wielu z nas to ten, że często niespecjalnie lubimy samych siebie. Uważamy się za gorszych od innych, sądzimy, że nie mamy prawa do zdrowego egoizmu, lub że powinniśmy poświęcić się dla innych tylko dlatego, że... tak wypada. Zapominamy o sobie, a takie postępowanie to droga donikąd lub w najlepszym wypadku ślepa uliczka, do której dość szybko dotrzemy i uświadomimy sobie, że coś jest nie tak. Szczęśliwy człowiek to ten, który potrafi zrobić coś dla siebie, który choć na chwilę zapomina o całym świecie i zajmuje się sobą, bo tego potrzebuje i ma na to ochotę.

Zastanów się, czy kochasz samego siebie. Cholernie trudno jest zaakceptować swoje wady, lecz nie ukrywajmy, każdy je ma. Są jednak ludzie, którzy uczynili swoje wady integralnymi elementami samych siebie. Pytanie brzmi też, czy to, co dla Ciebie jest wadą lub zaletą, będzie nią również dla kogoś innego? Jeśli jest w Tobie coś, czego szczerze nie znosisz, zrób wszystko, by to zmienić, lub zaakceptuj to i przekuj w zaletę, bo to po prostu część Ciebie. W przeciwnym razie, w momencie, gdy ktoś wytknie nam nasze wady, może cholernie zaboleć. Życie w zgodzie ze sobą i miłość dla samego siebie nie pozwoli, by zabolało.


 "What are your choices when someone puts a gun to your head? You take the gun, or you pull out a bigger one. Or, you call their bluff. Or, you do any one of a hundred and forty six other things."


Zbyt często jest tak, że gdy napotykamy na problem, który wydaje się być nie do rozwiązania, zwieszamy głowę, wzruszamy ramionami i robimy to, co wydaje nam się być najbardziej słuszne, bo nie przychodzi nam do głowy, że możemy inaczej. Idziemy w stronę, która - przynajmniej w naszym odczuciu - ma sprawić, że z trudnej sytuacji wyjdziemy możliwie najmniej poobijani. Czy słusznie? Bywa że tak, ale nie zawsze. Wytoczenie ciężkiej artylerii do walki z przeciwnościami losu jest czasami niezbędne i choć nie gwarantuje nam, że wyjdziemy z tego bez szwanku, dzięki temu możemy wygrać znacznie więcej, niż rozwiązanie problemu i spokój ducha.

Długo nie potrafiłam tego zrozumieć. Byłam typem cholernej defetystycznej panikary, która zamiast myśleć logicznie, wyolbrzymia i przygotowuje się na najgorsze. Od pewnego czasu uczę się innego podejścia i coraz częściej przekonuję się, że pochopne działanie i godzenie się na najwygodniejsze, pozornie jedyne rozwiązanie, może przynieść więcej szkody, niż korzyści. Studzę więc emocje i przypominam sobie, co powiedział Harvey.

I na koniec...

źródło

Nie ma absolutnie niczego złego w tym, byś żył w taki sposób, jaki lubisz. Są ludzie, którzy tylko dlatego, że im się nie wiedzie lub że brakuje im odwagi na podjęcie pewnych działań, usiłują tych, którym się udaje, ściągnąć w dół. Starają się wzbudzić w nich wyrzuty sumienia z powodu sposobu, w jaki żyją. Jeżeli jesteś takim człowiekiem, to błagam, przestań nim być. To nie ich wina, że masz gorzej. Że nie żyjesz tak, jak byś tego chciał. Że nie masz tego, co chciałbyś mieć. Miej cele. Kreuj swoje własne szczęście. Kochaj siebie i rób to, na co masz ochotę. I pamiętaj, prawie zawsze masz więcej, niż jedno wyjście z trudnej sytuacji.

piątek, 5 września 2014

Wrzesień z Jane Austen #2 Jak strollować własną bohaterkę?


Czy można świadomie i bez wyrzutów sumienia strollować bohatera swojej własnej powieści? Jeśli przeszło Ci przez myśl, że nie, to błagam, odejdź. Nie czytaj dalej, po prostu sobie idź. Ale jeśli kiwasz głową i myślisz, że to wspaniała sprawa... 

Od pewnego czasu żyję w głębokim przekonaniu, że gdyby Jane Austen żyła w czasach nam współczesnych, byłaby kimś podobnym do George'a Martina. Czyli wiecie, takim pisarzem, co to sam sobie robi jaja ze stworzonych przez siebie postaci, nabija się z nich na Twitterze i uprawia coś w rodzaju real time marketingu, odnosząc zachowania swoich bohaterów do aktualnych wydarzeń. Gdy kilka dni temu czytałam Opactwo Northanger, nie mogłam wyjść z podziwu dla pełnego kunsztu sarkazmu Jane. Ale zacznijmy od tego, że zanim przejdę do rzeczy, pobawimy się w szkołę.

źródło

Opactwo Northanger to parodia powieści gotyckiej, czyli takiej, w której koniecznie musi być szaro, buro i ponuro, a akcja powinna dziać się w pełnym grozy zamczysku lub dworze, gdzie mieszka tajemniczy, przerażający jegomość i ze dwa duchy jego zmarłych na gruźlicę byłych żon. W idealnej powieści gotyckiej powinna pojawić się jeszcze jakaś nadobna dziewica o gołębim sercu, wtedy w ogóle jest cacy i mamy hit roku. Opactwo Northanger to właśnie parodia takiej powieści. Catherine Morland, jej główna bohaterka, nie jest ani specjalnie ładna, ani ponadprzeciętnie inteligentna. Nasza słodka Jane nawet nie próbuje być dla niej specjalnie litościwa, bo...

A oto nasza heroina w wersji filmowej. Reżyser
był bardziej łaskawy niż Jane
Źródło
Catherine, chuda i dość niezgrabna, cerę miała ziemistą, włosy ciemne i proste, a rysy ostre. Również cechy umysłu nie predestynowały jej na heroinę. (...) Nie zdarzało się, by opanowała coś bądź zrozumiała, nim jej to wytłumaczono, a czasem nawet to nie pomagało, bo często była nieuważna, a chwilami wręcz tępa. (Jane Austen, Opactwo Northanger, Prószyński i S-ka, s. 5-6)
Trochę sobie pojechała po własnej bohaterce, ale zrobiła to z premedytacją, podczas gdy niektórzy pisarze (nie napiszę którzy dokładnie, ale kilku blogerów już o tym pisało i zrobiło to mistrzowsko, if you know what I mean...) ośmieszają swoich bohaterów i siebie, choć nawet nie zdają sobie z tego sprawy. Wróćmy jednak do głównego wątku. Jane trolluje Catherine niemal bez przerwy, ale trzeba jej przyznać, że po równo pastwi się w zasadzie nad wszystkimi, także nad mężczyznami.

Jeśli komukolwiek wydawałoby się, że to wytwór współczesności, iż męskie ego puchnie z powodu ilości koni mechanicznych pod maską posiadanego pojazdu, muszę wyprowadzić go z błędu. Bo nie, to wcale nie jest znak wyłącznie naszych czasów. Męska próżność łechtana była w najlepsze już w XIX wieku, a chwalipięctwo uprawiano wówczas pierwszorzędne... przynajmniej tak przedstawiła to Jane, ale raczej nie zakładałabym się o żaden hajs obstając za twierdzeniem, że przesadziła celowo. Wszyscy dobrze wiemy, jacy bywają mężczyźni, prawda?
(...) A chyba nikt nie odważy się powiedzieć, że mój koń robi mniej niż dziesięć mil na godzinę w zaprzęgu. To oznacza, że przejechaliśmy dwadzieścia pięć mil. (...) Proszę tylko spojrzeć na mojego konia. Czy widziała pani kiedyś równie szybkie zwierzę? - Służący właśnie wdrapał się na kozioł i miał zamiar odjechać. - To ogier pełnej krwi! Dwadzieścia trzy mile w trzy i pół godziny? Wystarczy spojrzeć, by zrozumieć, że to całkiem niedorzeczne. 
- Rzeczywiście, koń jest bardzo zgrzany!
- Zgrzany! Nie widać było po nim nawet śladu zmęczenia aż do kościoła w Walcot. Ale proszę spojrzeć na jego pysk i na zad, proszę spojrzeć, jak się porusza. Taki koń nie może robić mniej niż dziesięć mil na godzinę, choćby mu się nogi spętało. A jak się pani podoba moja dwukółka, panno Morland? Zgrabna, prawda?(...) Ma zawieszenie kariolki, siedzenie, kufer, pochwę na szpadę, błotnik, srebrne listwy - niczego nie brakuje. Cała kowalska robota jak nowa albo jeszcze lepiej. A on chciał tylko pięćdziesiąt gwinei. Od razu wyjąłem sakiewkę i powóz był mój. (str. 44-45)
Ale dobra, koniec nabijania się. Chociaż nie, jeszcze jedno...
Jeśli bowiem rację ma pewien szanowany autor, twierdzący, że nic nie usprawiedliwia panny, która zakocha się w dżentelmenie, zanim ten wyzna jej miłość, to trzeba jasno powiedzieć, że młoda dama nie powinna także śnić o młodzieńcu, dopóki nie wiadomo, czy on śnił już o niej. (str. 24)
Pamiętajcie, nie wolno śnić o mężczyźnie dopóki nie upewnicie się, że on śnił o was. Tylko latawice nie przestrzegają tej zasady.

Teraz już naprawdę koniec. Opactwo Northanger niestety nie zainspirowało mnie do żartów tak mocno, jak Duma i uprzedzenie, nie będzie zatem więcej błazenady, sorry Winnetou. Za pierwszym razem podobało mi się chyba bardziej. Tym razem zwróciłam jednak uwagę na pewien fragment, który postanowiłam zacytować. Ciekawy, taki prosto z trzewi, raczej na serio, nie na żarty. Nim zakończę.
Przyjaźń między Catherine i Isabellą pogłębiała się tak szybko, jak to zapowiadał jej serdeczny początek. (...) Jeśli poranny deszcz uniemożliwiał spacery, zamykały się w pokoju i czytały razem powieści. Tak właśnie, powieści. Nie zamierzam bowiem iść w ślady innych powieściopisarzy, wzgardliwą krytyką umniejszających wartość dzieł, które sami mnożą. Sprzymierzają się ze swymi najbardziej zażartymi wrogami, obrzucając powieści nieprzyjemnymi epitetami, i nie pozwalają swym bohaterkom ich czytać. A jeśli jakaś heroina bierze już do ręki powieść, to tylko po to, by odłożyć ją z niesmakiem, przerzuciwszy zaledwie kilka stron. Jeśli bohaterki rozmaitych romansów nie będą się wzajemnie spierać, w kim znajdą oparcie? Na to nie mogę się zgodzić. Zostawmy krytykom przyjemność obrzucania obelgami płodów wyobraźni i krytykowania każdej kolejnej, świeżo wydanej powieści i wspierajmy się nawzajem. Żaden inny rodzaj twórczości nie dostarczył czytelnikom tylu wrażeń i przyjemności i żaden inny nie został tak zdeprecjonowany. Duma, ignorancja albo moda sprawiają, że mamy prawie tyle samo wrogów, co czytelników. (...) Jakże często można usłyszeć: "Nie czytuję powieści, naprawdę rzadko do nich zaglądam. Proszę nie sądzić, że są moją ulubioną lekturą, ale to wyjątkowo dobra książka - jak na powieść oczywiście". Albo: "co pani czyta, panno...?". "Och, to  tylko powieść" - odpowiada młoda dama, z udawaną obojętnością albo rumieńcem wstydu odkładając tom. (str. 33-34)

czwartek, 4 września 2014

Kto poślubi mojego syna? - w TVN. Prawda to, czy fikcja?

Poświęciłam się dla dobra sprawy, nowego posta oraz wiecznego uznania i chwały. Zrobiłam to. Obejrzałam pierwszy odcinek nowego TVN-owskiego programu Kto poślubi mojego syna? Moim pierwszym komentarzem było sformułowanie powszechnie uznawane za wulgarne. Drugim zaś jest ten, który właśnie czytacie. 

 Kiedy kilka lat temu na MTV mignęły mi urywki programów produkowanych przez tę stację, byłam przekonana, że nic gorszego nie zostanie już wymyślone, a powód był prozaiczny: wydawało mi się, że każdy, nawet największy idiotyzm ma swój szczyt. Niestety, nic bardziej mylnego. Einstein wszak popełnił był twierdzenie, że dwie rzeczy są nieograniczone: Wszechświat i ludzka głupota.

Z programami telewizyjnymi i reality shows jest tak, że ich oglądanie przypomina często wizytę w ZOO. Niby sporo tam ssaków do oglądania, jednak to wciąż inne gatunki. Tutaj jest podobnie. Niby patrzysz na ludzi, ale masz wrażenie, że pod wszystkimi względami dzielą cię od nich miliony lat świetlnych. Ktoś te programy jednak kręci i dla kogoś to przecież powstaje. Mam szczerą nadzieję, że wszystko, co widziałam wczoraj, to od a do z czysta reżyserka. Że ci ludzie nie istnieją naprawdę, że ich relacje nie wyglądają tak, jak zostało to przedstawione i że zgodzili się na odegranie swoich ról w zamian za naprawdę grubą kasę, bo nigdy w życiu nie zrozumiem, że ktoś mógłby zgodzić się na podobną kompromitację wyłącznie dla zabawy i pięciu minut w śniadaniówce. Problem jest jednak taki, że nawet jeśli wszystko jest wyłącznie spektaklem odgrywanym ku uciesze/irytacji widza, pokazywanie w telewizji wypaczonych relacji matka-syn zdecydowanie nie przyniesie nikomu korzyści. Chyba że Kto poślubi mojego syna? ma uczyć, jaką matką dla swojego syna nie być, wtedy okej, muszę przyznać, że pod tym względem spełnia swoją rolę znakomicie. 

Ale o co tu właściwie chodzi?

Cztery matki zgłosiły do programu swoich dorosłych, mieszkających z nimi synów, by spośród określonej liczby młodych kobiet mogli oni wybrać swoje przyszłe żony. Mamy towarzyszą synom podczas pierwszego spotkania z kandydatkami i czujnym okiem wyłapują wszystkie ich ewentualne wady. W toku programu kolejne dziewczyny będą eliminowane, mamy będą próbowały wpływać na decyzje swoich synów, a oni... no cóż, to się okaże. Jedno jest pewne - poziom żenady będzie wzrastać wprost proporcjonalnie do liczby odcinków. 

Tak naprawdę całe to moje dzisiejsze oburzenie programem jest trochę udawane. Trudno przecież oburzać się na serio na coś, co zdecydowanie należy traktować jak słaby i niezbyt udany żart. Jedyne, co faktycznie może irytować, to fakt, że usiłuje się wmówić widzom, że to, co widzą w programie, jest prawdą. Kto poślubi mojego syna? i inne, podobne do niego programy, mogą oglądać ludzie, którzy tego nie zrozumieją. Granica pomiędzy faktem a fikcją jest obecnie w telewizji dość nieoczywista. To, że nam udaje się ją dostrzec (o ile w ogóle! Sama mam często wątpliwości, w końcu istnieją na świecie ludzie, którym nawet nie trzeba płacić, by zgodzili się robić z siebie kretynów), nie oznacza automatycznie, że dostrzegana jest również przez innych, czego najlepszym dowodem są komentarze internautów szczerze wierzących w prawdziwość tego, czy innego programu. Na talerzu podaje się nam ludzi reprezentujących zachowania urągające wszelkim normom, pokazuje tych, którzy pozbawieni są kultury i ogłady. Czy naprawdę zmierzamy we właściwą stronę?



wtorek, 2 września 2014

Diane Chamberlain - Dobry ojciec

Macierzyństwo nieodwracalnie zmienia coś w kobiecym mózgu. Każda wzmianka o cierpiącym lub smutnym dziecku przełącza wtedy jakiś tajemniczy, kryjący się w głowie pstryczek i wtedy koniec, pozamiatane, z oczu płyną potoki łez. 

Mocno staram się nie wymiękać, bo straszliwie nie lubię tych momentów, kiedy coś mnie porusza do łez. Czuję się wtedy, jakbym biegała z gołym tyłkiem po gdańskim Starym Mieście. Słabo. Bądź jak Harvey Specter - mówię sobie wtedy, choć wiem, że pod każdym względem cholernie się przecież różnimy.

Travis Brown, jeden z trzech głównych bohaterów powieści Diane Chamberlain Dobry ojciec, w jednej chwili stracił prawie wszystko. On i jego mała córeczka Bella niemal w jednej chwili zostali bez dachu nad głową i pieniędzy, więc ich sytuacja zaczęła pogarszać się z dnia na dzień. Travis, mimo młodego wieku, doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co grozi mu, jeśli natychmiast czegoś nie wymyśli. Pewnego dnia poznaje Erin, farmaceutkę która nie może pogodzić się ze śmiercią córki. Erin ukrywa ten fakt, ale obecność Belli działa na nią magnetyzująco i każe stawić czoła swoim demonom. Dramatyczne okoliczności sprawią, że zarówno ona, jak i Travis będą musieli dokonać całkowitej rewolucji w swoim życiu. Tylko że to nie wszystko. Jest jeszcze Robin, której pełna dramatycznych zwrotów akcji przeszłość zaczyna ją doganiać. Żadne z tej trójki nie będzie miało łatwo.

Bóg jeden wie, co podkusiło mnie, żeby umieścić tę powieść na mojej liście "do przeczytania". Prawdopodobnie zaufałam nazwisku autorki, mając miłe wspomnienia z jej poprzednią czytaną przeze mnie książką, W słusznej sprawie. Tak czy siak, chyba dobrze się stało, choć pewnie zaskoczy was to, o czym zaraz napiszę. W pierwszej chwili, tuż po przeczytaniu, oceniłam tę książkę jako bardzo dobrą, bo naprawdę byłam pod jej wrażeniem. Pozwoliłam nawet, by po moich policzkach spłynęły dwie lub trzy łzy. Wzruszyłam się, co tu dużo mówić, stąd taki, a nie inny wstęp. Ale teraz, gdy minęło już trochę czasu, a moje emocje ostygły, ta euforia nie jest już tak duża i choć pierwotnej oceny zmieniać nie zamierzam, szczerość nie pozwala mi na pominięcie tego faktu. Dobry ojciec to w zasadzie bardzo zwyczajna powieść, i podobnych do niej na księgarnianych półkach znalazłabym pewnie dziesiątki. Nie jest zła, ale też nie wybitna, choć na pewno gorsza, niż wspomniana przeze mnie W słusznej sprawie. To książka, która w moim odczuciu miała po prostu opowiedzieć o kilku konkretnych problemach - żałobie, ubóstwie, rozpaczy, czy niewłaściwych życiowych wyborach, ale nie jestem do końca przekonana, czy ich mnogość nie sprawiła, że wszystko się trochę rozmyło w myśl zasady, że co za dużo, to niezdrowo. Przeczytać można, ale poprzednia powieść tej autorki jest zdecydowanie lepsza.

Tytuł oryginału: The good father
Ilość stron: 392
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra

poniedziałek, 1 września 2014

Wrzesień z Jane Austen #1 Duma i uprzedzenie


Gdy myślę nad tym, w jakim świecie przyszło nam żyć, łapię się za głowę i dziwię. Bo niby mamy wszystko. Smartfony, tablety, gadające lodówki (nie wiem czy faktycznie istnieją, ale strzelam, że owszem) i inteligentne kible rozbrzmiewające dźwiękami Mozarta do akompaniamentu jęków wydobywających się z gardła osoby cierpiącej na zaparcie. Rozluźniły nam się też obyczaje, nastolatki badają sobie nawzajem migdałki jadąc zatłoczonym tramwajem w godzinach szczytu, publicznie mówimy i słuchamy o pieprzeniu i waleniu (to najłagodniejsze określenia!), i właściwie niewiele jest już w stanie nas zgorszyć. 

I wiecie, choć cała ta współczesna obyczajowość pod pewnymi względami wcale nie jest zła (pomijając wspomniane powyżej przypadki zwyczajnie wulgarne i nieprzyzwoite), z niejaką tęsknotą i smutkiem myślę, że przełom osiemnastego i dziewiętnastego wieku to czas, do którego chętnie wybrałabym się z dr. Emmetem Brownem w jego DeLoreanie, jeśli kumacie, jaki film mam tu na myśli. 

Mamy dziś pierwszy dzień września, a to oznacza, że rozpoczynam na blogu cykl wpisów poświęconych twórczości Jane Austen. Mocno liczę na to, że przypadnie do gustu tym, którzy darzą ją sympatią i tym, którzy jeszcze jej nie poznali; być może po moich postach nabiorą na to ochoty.

Duma i uprzedzenie (2005) - naprawdę wolę tę wersję (Matthew!!!)
Powiedzieć, że Duma i uprzedzenie to klasyka powieści kobiecej i książka, która podbiła serca wielu pokoleń kobiet, to truizm nad truizmy, jednak jakoś zacząć muszę. Ta książka - i teraz mówię całkiem serio - powinna być wręczana każdej trzynastolatce. Tak na przyszłość, żeby wiedziała, co niegdyś kobietom wypadało, a czego nie. A nie wypadało na przykład siadać na kolanach nowo poznanemu jegomościowi. Albo iść z nim w ślinę po dwudziestu minutach znajomości. A już na pewno nikomu nie przeszłoby nawet przez myśl (wierzę w to bardzo mocno, choć po lekturze dzieł de Sade stwierdzam, że moje nadzieje mogą być próżne), że kobieta mogłaby robić to, co Nicki Minaj w swoim najnowszym teledysku, i śpiewać przy tym, że on kocha tę wielką dupę! Ten kawałek jest dla moich dziwek w pierdolonym klubie, które mają wielkie dupy. Wybaczcie, ale przez litość nie skomentuję.
Chłopcom zresztą też by się lektura Dumy i uprzedzenia przydała. Może w końcu dowiedzieliby się, że do dziewczyny należy zwracać się z szacunkiem (cóż, tutaj niektórzy mogliby się kłócić, bo Pan Darcy na balu w Netherfield zdecydowanie nie był zbyt przyjemny, ale uznajmy, że to i tak niewiele w porównaniu z epitetami, jakie dziewczyny słyszą dzisiaj), a nie, że spierdalaj, gruba dziwko, co kilka miesięcy temu dobiegło moich uszu zza bram okalających okoliczne gimb gimnazjum.

Ta książka ma dziesiątki zalet i musiałabym przez dzień cały pisać, by wymienić je wszystkie, ale nie chcę wystawiać na próbę waszej cierpliwości, więc przytoczę tylko kilka najważniejszych dla mnie. Duma i uprzedzenie stanowi na przykład doskonałe odzwierciedlenie stosunków panujących wśród angielskich wyższych sfer przełomu XVIII i XIX wieku i jest jednocześnie szalenie wobec nich prześmiewcza. Dlaczego? Na przykład dlatego, że pani Bennet, matka pięciu córek, to kobieta opętana obsesyjnym wręcz pragnieniem wydania ich za mąż, w dodatku możliwie jak najszybciej i jak najlepiej. Zresztą pani Bennet to w ogóle chodząca komedia, w dodatku głupia jak but z lewej nogi, choć trzeba jej przyznać, że z tymi małżeństwami ma kobiecina podejście zdecydowanie pragmatyczne. Mówiąc wprost, to taka czarna owca, której nieprzemyślane publiczne wypowiedzi wywołują rumieniec zażenowania na twarzach jej bliskich (ale tylko niektórych). W zasadzie oprócz głowy rodu, pana Benneta oraz Elizabeth i Jane, najstarszych sióstr Bennet, reszta członków tej rodziny rozumem nie grzeszy. Najmłodsze siostry, Lydia i Kitty to nastoletnie latawice uganiające się za stacjonującymi w pobliżu oficerami, a Mary, średnia córka, to taki XIX-wieczny Coelho w kiecce. Jest jeszcze pan William Collins, najbliższy krewny pana Benneta, który po śmierci tegoż ma objąć w posiadanie jego majątek Longbourn. I ów pan Collins, który w pewnym momencie powieści będzie starał się o rękę swej kuzynki Elizabeth, jest nadętym, żenującym i pompatycznym pastorem, którego obecność męczy gorzej, niż rotawirus. Serio, poczytajcie sobie jego teksty, niektórzy ludzie w dzisiejszych czasach wykopaliby go za drzwi, umierając przy tym ze śmiechu, albo zaczęli zastanawiać, czy chłop na pewno wziął rano wszystkie tabletki. Ale dosyć o Bennetach, czas na słodycze.

Elizabeth i pan Darcy, autor: Hugh Thomson
Zaczynamy zabawę, wyjmujcie szampana. Bingley i Darcy to, mówiąc wprost, XIX-wieczne idealne partie. Diablo przystojni, dobrze ustawieni, z pięknymi posiadłościami i grubym hajsem. Ale niestety, ci, którzy w XIX wieku mają hajs, raczej rzadko mogą pozwolić sobie na wyrwanie laski o niższym statusie społecznym. Po pierwsze, od dzieciństwa mają już tak poustawiane w głowach, że zwykli patrzeć niemal wyłącznie na kobiety równe sobie (pomijając już, że po prostu w takich kręgach się obracali i zwyczajnie nie mieli innej możliwości), a po drugie... mezalians, moi mili, mezalians. Niższy status społeczny wybranki/wybranka to w tamtych czasach (obecnie również, co tu dużo mówić) gigantyczny problem i pętla na towarzyskiej szyi, a plotki i obgadywanie to nie wymysł XXI wieku, bo dwieście lat temu również były w modzie. Mimo to, w Dumie i uprzedzeniu zarówno Bingley jak i Darcy skłaniają się ku kobietom zdecydowanie uboższym od siebie. I o ile Bingley totalnie ma to w czterech literach, tak Darcy'ego sprawa początkowo mocno gniecie, czemu daje wyraz w oświadczynach, które brzmią trochę tak: Elizabeth, kocham panią nad życie! Wprawdzie jest pani prawie tak biedna, jak mysz kościelna i stanowi to pewien problem, w dodatku pani rodzina to patentowane chamy i prostaki, ale nawet to nie potrafiło stłumić mojego głębokiego uczucia. Trochę jej pojechał, nie mówcie, że nie. Ale Darcy i tak jest ideałem, to chyba jedyna postać w literaturze, którą współczesne samce powinny obwiniać za to, że kobiety mają wygórowane oczekiwania w stosunku do mężczyzn. Darcy to ikona. Tak nawiasem, jego odpowiednikiem w polskiej literaturze jest dla mnie ordynat Michorowski, ten od Trędowatej. To wprawdzie gorsza i uboższa wersja, trochę tak, jakby kawior porównać z ikrą ze śledzia, ale wciąż niezła. Tak czy siak Darcy to mistrz, co to nawet po tajniacku pewne rzeczy załatwia, żeby się jego wybranka nie musiała złościć zanadto. I taki milczący jest na dodatek, a kobiety to lubią. Mnie to bierze, każdą by brało, i możecie sobie ściemniać, że nie, a ja i tak wiem swoje. 

I gdy tak na Dumę... patrzeć całościowo, to ta książka jest jak podręcznik socjologii, psychologii, historii kultury, gender i poradnik dla samotnych w jednym. Tyle dobra na trzystu stronach! Aż się wierzyć nie chce. I wcale nie jest tak, że totalnie usycham z tęsknoty za XIX-wieczną obyczajowością, która mimo wielu zalet miała jednak, patrząc współczesnym okiem, sporo wad. Bo widzicie, naprawdę dobrze jest móc zaczepić fajnego faceta i nie mieć świadomości, że popełnia się gigantyczną gafę, która odbije nam się czkawką i w dodatku postawi w złym świetle całą naszą rodzinę. Fajnie jest też, że już nie trzeba brać ślubu, żeby uprawiać seks, i że ani kobiety, ani faceci nie muszą mieć kija w tyłku. To wszystko jest naprawdę ekstra, ale nie oznacza automatycznie, że książki takie jak Duma i uprzedzenie należy traktować wyłącznie jako świadectwo dawnych obyczajów. Czy się tego chce, czy nie, jest w nich cholernie dużo mądrości i powinno się to wbijać do głów współczesnym, wychowywanym na Nicki Minaj i Rihannie dziewczynom, którym czasami wydaje się, że cycki i dupa wystarczą, żeby podbić świat i zdobyć serce faceta*.

* No dobra, właściwie często wystarczy właśnie tyle, ale dobrze wiecie, co mam na myśli.


Jeśli podobał Ci się ten wpis, proszę, kliknij "lubię to" pod tytułem posta, lub udostępnij go na swojej tablicy. Pomożesz mi tym w rozwoju bloga.