piątek, 29 czerwca 2012

Sylwester Latkowski - Czarny styczeń

Wydawnictwo: Świat Książki
Ilość stron: 240

Ocena (1-10): 6 – dobra


                Filip wychodzi z więzienia i postanawia zacząć wszystko od nowa, zerwać ze wspólnikami i ciemnymi interesami. Jednak przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Niespodziewanie zjawia się u niego dawno niewidziany przyjaciel i wplątuje go w niebezpieczną grę, której stawką są duże pieniądze. Zaczynają ginąć ludzie, a Filip staje się głównym podejrzanym; musi zmierzyć się nie tylko z wymiarem sprawiedliwości, lecz także z dawnymi znajomymi. Mafia nie zapomina – dla niej „nawrócony” znaczy martwy… (opis wydawcy)


                Polska powieść poświęcona zorganizowanym grupom przestępczym… Było jasne, że prędzej czy później trafi w moje ręce, to w końcu „moja” tematyka. Nazwisko autora Czarnego stycznia, Sylwestra Latkowskiego, było mi dobrze znane już wcześniej, dzięki przeczytaniu jego książki Polska mafia.



              Miałam wszelkie podstawy by uznać, że jego nowa powieść będzie w dużej mierze odzwierciedlała realia polskiego półświatka. I że będzie naprawdę dobra. 

                Tak, jak zapowiada wydawca na tylnej okładce książki, w powieści miało znajdować się wszystko to, co zwykle łączy się z mafią. Niebezpieczeństwo, pieniądze, zabójstwo (oraz  prostytutki i niekończący się strumień whisky). Główny bohater, Filip, przypadkowo wplątany zostaje w tajemniczą sprawę, z zabójstwem córki potężnego rosyjskiego gangstera w tle. Pojawia się jakaś paczka, jakieś sekrety… Filip wyrusza do Rosji, aby dowiedzieć się, o co właściwie toczy się gra. Wraca, znów wyjeżdża, wraca, wyjeżdża (przy okazji przybywa do Trójmiasta – wówczas miałam największą frajdę w próbie rozpoznania, który z jego bohaterów ma, lub miał tam swój rzeczywisty odpowiednik)… ale w zasadzie ciężko oprzeć się wrażeniu, że to, co miało stanowić trzon fabuły, gdzieś się rozmyło. 

                Jak na kogoś, kto napisał książkę poświęconą polskiej mafii, Latkowski postarał się chyba niewystarczająco mocno. Bo choć Czarny styczeń czyta się dobrze i szybko (u mnie niecałe półtorej godziny) i jest w nim wiele elementów, które uatrakcyjniają fabułę, przez cały czas czułam, że Latkowski wygładził swoich bohaterów. Największe zastrzeżenia mam do języka, jakim operuje w tej powieści cały półświatek. Członkowie zorganizowanych grup przestępczych używają tu bowiem pięknego, literackiego języka, a słowo k*rwa pada z ich ust przypadkowo i niezwykle rzadko, w chwilach największego wzburzenia. Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Tak samo praktycznie niemożliwe jest, by człowiek próbujący odciąć się od swej gangsterskiej przeszłości, nagle zjawiał się w domach innych chłopaków z miasta i szukał odpowiedzi na dręczące  go pytania. Ale w porządku – fikcja literacka. W prawdziwym świecie takie sytuacje… cóż, zwykle nie mają miejsca. Ktoś, kto zajmuje się tą tematyką, powinien to wiedzieć.

                Mimo to powieści Latkowskiego trudno zarzucić coś więcej. Moje czepialstwo podyktowane jest bardzo wysokimi oczekiwaniami, jakie stawiam zwykle książkom "gangsterskim", lecz w tym przypadku  i tak nie ma to wpływu na ogólną ocenę. Trzeba obiektywnie stwierdzić, że Czarny styczeń jest powieścią o dynamicznej i stale zmieniającej się akcji (co jest niewątpliwym plusem - tutaj jest tak, jak w gangsterskim życiu - gangsterzy żyją intensywnie, ale krótko), z dość interesującym głównym bohaterem. Dla kogoś, kto nie dość dobrze orientuje się w tematyce, może być perełką.     


Dziękuję! :)


P.S. Przy okazji chcę serdecznie zaprosić do wzięcia udziału w konkursie na moim DRUGIM BLOGU. Jeszcze tylko dwa dni!!!  

środa, 27 czerwca 2012

Dagna Dejna - Amisze, fenomen wychowania endemicznego

Wydawnictwo: Wydawnictwo Adam Marszałek
Ilość stron: 136 + aneks – ilustracje do tekstu (82 str.)


Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna



                Książkę Dagny Dejny, Amisze, fenomen wychowania endemicznego, postanowiłam przeczytać, wiedziona tkwiącą we mnie już od kilku lat, chęcią bliższego poznania życia i tradycji amiszów. A ponieważ jest to książka powstała na bazie rozprawy doktorskiej (Wychowanie i szkoła amiszów starego zakonu. Badania etnopedagogiczne na terenie stanu Pensylwania w USA), jedno było pewne – będzie w niej wiele faktów, nie zaś o krążących po świecie mylnych wyobrażeniach dotyczących tejże społeczności.

                Najważniejszą sprawą, o której należy powiedzieć, jest to, że w celu opisania życia i wychowania amiszów, Autorka przez pewien czas żyła wraz z nimi, dostosowała się do ich zwyczajów i rytmu dnia. Aby dogłębnie poznać tę społeczność, musiała wczuć się w ich rolę i na dłuższą chwilę stać się jedną z nich.

                Tylko to „całkowite podporządkowanie” pozwoliło mi na kontynuowanie badania. Pobudka o 4:30, krótka toaleta. W domu amiszów starego zakonu (tj. najbardziej konserwatywnego odłamu – przyp. limonka) nie ma bieżącej wody, a ta, która chwilę wcześniej zostaje wydobyta ze studni, jest okrutnie zimna. Żeby ją ogrzać trzeba rozpalić ogień w piecu, oczywiście pod warunkiem, że obok leży wcześniej przygotowane drewno. Bo jeśli nie leży… (str. 28)  

                Choć Amisze, fenomen wychowania endemicznego jest książką stosunkowo krótką, Dejna zawarła w niej wszystkie istotne informacje, które pozwalają zdobyć ogólną wiedzę na temat społeczności amiszów (należy przy okazji wspomnieć, że jest to pozycja z dziedziny pedagogiki, nie antropologii, religioznawstwa czy etnografii! Tym większy szacunek należy się Autorce za tak precyzyjne przedstawienie swojego obiektu badań). Czytelnik nie znajdzie w tej pracy zbędnego rozwlekania się i licznych dygresji, a wszelkie przypisy i odniesienia do literatury są na tyle ciekawe, że nie wpływają negatywnie na wysoką wartość książki.  

                Oceniam tę książkę z perspektywy czytelnika nie mającego najmniejszego pojęcia o metodologii badań pedagogicznych, jak i samej pedagogice. Moją uwagę zwrócił przede wszystkim fakt, że jest to dla mnie pozycja zrozumiała i objaśniająca wiele istotnych dla mnie kwestii. Napisana jest w sposób interesujący, przytacza ponadto wiele sytuacji „prosto z życia”, a kilkadziesiąt zdjęć zamieszczonych w indeksie pozwalają przyjrzeć się bliżej temu, jak wyglądają budynki amiszów, ich stroje oraz słynny amish-buggy (konny zaprzęg). 

(Możecie mieć problem z odszukaniem tej książki – ja trafiłam na nią przypadkiem [i od razu chwyciłam w dłoń, niemal płacząc z radości :D], w bibliotece uniwersyteckiej i pewnie właśnie w takich bibliotekach trzeba jej szukać, podejrzewam, że w zwykłej może być zwyczajnie niedostępna) 

piątek, 22 czerwca 2012

SETNA KSIĄŻKA w 2012 roku! Simon Montefiore "Saszeńka"

Tytuł oryginału: Sashenka
Tłumaczenie: Maciej Antosiewicz
Ilość stron: 528
Wydawnictwo: Magnum

Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna

               
                O życiu w stalinowskiej Rosji trudno mówić jak o sielance, zwłaszcza z perspektywy naszych czasów. Jeśli jednak rozpatrywać już tę kwestię, błędem byłoby zapominanie, że w Kraju Rad nie brakowało ludzi głęboko wierzących w komunistyczne ideały, którzy w imię społecznej równości  wyrzekali się dostatniego, wygodnego życia. Taka właśnie była Saszeńka, młoda dziewczyna pochodząca z żydowskiej, burżuazyjnej rodziny. Inteligentna i wykształcona, pod wpływem wuja Mendla, dała uwieść się rewolucyjnym hasłom głoszącym chęć walki z niesprawiedliwością i nierównością. Nabrała przekonań o konieczności zmian, a jej dotychczasowe poglądy zostały zastąpione przez nowe, skrajnie odmienne. A jednak, pomimo silnego zaangażowania i stania na straży swoich opinii, z biegiem lat Saszeńka zaczęła powoli odkrywać, że realia życia w Związku Radzieckim znacznie odbiegają od tego, o czym myślała i czym łudziła się w młodości. Jej stosunki z innymi ludźmi stopniowo uległy zmianie, a ona sama dostrzegła wady systemu, za którym dotychczas się opowiadała.


                Rozpatrując zarówno tematykę powieści Simona Montefiore, jak i sposób, w jaki została napisana, należy powiedzieć wprost  -  Saszeńka to powieść stojąca na bardzo wysokim poziomie. Czytanie jej, to literacka podróż w głąb Rosji, przekształcającej się w kraj rządzony twardą ręką Stalina i jego oddanych popleczników. Co najważniejsze, podróż ta jest pełna emocji –wzruszenia, oburzenia, często niedowierzania. Ogrom spływających na czytelnika wrażeń nie może świadczyć o niczym innym, jak tylko o niezwykle wysokiej wartości tej powieści.

                Duże wrażenie wywołuje postać głównej bohaterki.  Z każdą kolejną stroną książki Saszeńka dojrzewa. Wyraźnie da się zaobserwować, że jej przekonanie o słuszności swoich poglądów jest niezwykle realne, a Montefiore włożył w jej usta słowa, które mogła wypowiedzieć każda radziecka komunistka. Wbrew pozorom, nie trąci tu ani fałszem, ani afektowaniem, gdyż bohaterka naprawdę głęboko wierzy w to, o czym mówi, i na odwrót - mówi o tym, w co wierzy. Interesujące jest obserwowanie Saszeńki czterdziestoletniej, znacznie różniącej się od tej, którą była jako nastoletnia uczennica. Będąc dojrzałą kobietą, odkrywa inną stronę tego, co jako młoda dziewczyna uznawała za niewłaściwe. Jej postać łączy ponadto wielu innych bohaterów, którzy w tej książce naprawdę zdają się żyć i oddychać,  nie będąc jedynie tłem dla głównej bohaterki. Właśnie to najbardziej mnie ujęło i sprawiło, że czytałam Saszeńkę z głębokim zaangażowaniem. Każda postać, o której napisał Montefiore, ma swoją historię. Bohaterowie jego książki są wyraziści i bez trudu można odczuć, że nie zostali umieszczeni w powieści tylko po to, by tworzyli atrakcyjny drugi plan. Mamy więc matkę Saszeńki, Ariadnę, w pewnym sensie kobietę fatalną (w moim mniemaniu należy uznać ją za drugą najważniejszą postać w książce). Jest baron Samuel Zeitlin, ojciec Saszeńki. Jest Gideon, Mendel, Lala, Sagan, Herkules Satinow, Wania Palicyn, Roza Getman, Pasza, Katinka Walentinowna… Są wreszcie postacie historyczne, jak Stalin, Rasputin, czy Mołotow. Wszyscy, bez wyjątku, interesujący i odgrywający mniej lub bardziej ważną rolę w życiu bohaterki. Mimo dużej ilości postaci występujących w powieści, zaskakujące jest, że bardzo łatwo można rozeznać się w tym, kto jest kim, co w innych powieściach często stanowi duży problem.

                Saszeńka to w pewnym sensie dwie, a nawet trzy historie w jednej. Trzy części, które składają się na tę książkę, łączy postać głównej bohaterki. Można obawiać się, czy podział zastosowany przez Montefiore nie wpłynie na jakość powieści, jednak w tym przypadku wszystko zgrabnie łączy się ze sobą i tworzy wyjątkowo udaną całość, a Saszeńka jest dzięki temu historią, którą warto poznać i której warto dać się jej uwieść.
               

Amerykańska okładka - ZACHWYCAJĄCA!

Za możliwość poznania tej przepięknej historii dziękuję Wydawnictwu

czwartek, 7 czerwca 2012

Kathrin Kompisch - Sprawczynie

Tytuł oryginału: Täterinnen. Die Frauen im Nationalsozialismus
Tłumaczenie: Natalia Badiyan-Siekierzycka, Artur Kuć
 Ilość stron: 416
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 7 – bardzo dobra


                Czym zajmowały się kobiety w nazistowskich Niemczech? Czy w czasach dyktatorskiej władzy Hitlera funkcjonowały na uboczu? A może wprost przeciwnie – były jednym z elementów totalitarnej machiny terroru zapoczątkowanej w latach trzydziestych ubiegłego stulecia? Próbę odpowiedzi na to pytanie podjęła Kathrin Kompisch w swej książce zatytułowanej Sprawczynie.

                Ta naukowa, bogato rozbudowana pozycja traktuje o kobietach żyjących w Trzeciej Rzeszy – o kobietach mniej, lub bardziej związanych z hitlerowskim aparatem terroru. Autorka, chcąc przedstawić szeroko cały problem, skupiła się nie tylko na kobietach, które aktywnie i bezpośrednio uczestniczyły w politycznym i społecznym życiu Rzeszy. Przedstawiła również obraz zwykłych kobiet – matek, żon, córek, które przez sam fakt bycia mieszkankami hitlerowskich Niemiec, zmuszone były do biernego przyglądania się zaistniałej sytuacji, lub które po prostu nie do końca orientowały się w tym, co działo się wokół nich.

                Książka podzielona jest na osiem rozdziałów (i podrozdziałów, co często spotyka się w tego typu publikacjach):
- Ofiary, świadkowie, sympatyczki? Kim są sprawczynie?
- Matka – bohaterka i sojuszniczka w wysiłku wojennym – kobiety w czasach narodowego socjalizmu;
- Prześladowania, wypędzenia, eksterminacja: policjantki i urzędniczki administracji państwowej;
- Selekcja i eliminacja: kobiety w systemie opieki społecznej i służbie zdrowia;
- Żeńska załoga SS (SS-Gefolge): kobiety nadzorczyniami w obozach koncentracyjnych;
- Oparcie dla zbrodniarzy: żony esesmanów;
- „Błyskawiczne dziewczyny” (Blitzmädel) oraz pomocnice artylerii przeciwlotniczej: kobiety w służbie wojskowej;
- Apologetyczne wizje po 1945 roku: ofiary, bojowniczki ruchu oporu oraz apolityczne gospodynie domowe;

                Książkę Kathrin Kompisch oceniać należy przede wszystkim przez wzgląd na jej walory naukowe. Niezwykle bogata bibliografia, czytelny indeks i wyraźny, jasny podział na poszczególne kategorie opisywanych postaci sprawiają, że z książki łatwo jest korzystać nawet bez konieczności jej kartkowania i długotrwałego poszukiwania potrzebnych informacji. Sprawczynie stanowić mogą także atrakcyjną lekturę dla osób zainteresowanych historią Trzeciej Rzeszy lub obrazem kobiet w przeszłości. To naprawdę dobra, wartościowa pozycja poruszająca temat rzadko spotykany w polskiej historiografii.            




poniedziałek, 4 czerwca 2012

Anna Janko - Pasja według św. Hanki

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie
Ilość stron: 364 (?)

 Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna


Zakochałam się w kimś, ale nie ma  on imienia ani kształtu, jakby był energią, duchem, który przenika wszystko, także mnie! Ze wzruszeniem patrzę na chmury i na biedronki, głaszczę dębowy stół i ufnie podstawiam dłoń pod strumień wody. Uśmiecham się do psa i kota, serdecznie witam listonosza, przytulam policzek do chlebowego brzucha i z czułością wkładam palce w ucho filiżanki. Zakochałam się w niewidzialnym mleku spływającym na ziemię, w strumieniu światła, które nie ma źródła, w esencji życia, której nie sposób zobaczyć. Pragnę iść drogą, której nie ma na żadnej mapie, drogą, która zaczyna się w spojrzeniu ukochanego… Drżę. (str. 40-41)

                 Miotam się bezwładnie i sama w sobie, w środku, próbuję zrozumieć, co tak naprawdę się stało. Czy to historia Hanki, czy pióro Anny Janko poraziło mnie tak mocno, że – nie wiedzieć czemu - łzy ciekły mi po twarzy jak szalone i nie potrafiłam ich powstrzymać? Raz po raz przebiegam wzrokiem strony powieści, zapamiętując zdania, które uderzyły mnie swą mocą.

Potrzebuję adresata, aby być. Bo tak naprawdę mocno być można tylko wobec kogoś. (str. 34)
        
         Hanka. Kobieta. Matka, żona i… kochanka. Matka i żona świadomie. Kochanka… chyba nieumyślnie. A może było to nieuniknione? Być może Mateusz, pisarz, który wtargnął do jej życia jak pochłaniający wszystko żywioł, był Hance potrzebny od zawsze?

                Tym sposobem mamy ją, kobietę, która z dnia na dzień rzuca się w ramiona kochanka – wybawcy. Kochanka, który tworzy i składa ją na nowo, stymuluje, inspiruje i uczy. A przede  wszystkim wielbi. Hanka porzuca rozsądek i odnajduje szczęście, a jednocześnie miewa momenty, w których sama siebie gani i wstrzymuje. Raz po raz pozwala rozsądkowi się dogonić i od czasu do czasu przemawiać donośnym głosem. Jej relacja zarówno z mężem, jak i kochankiem, jest wręcz masochistyczna. Kobieta miota się między mężczyznami, jednego dnia bezgranicznie wręcz kochając Mateusza, drugiego przekonując samą siebie do lojalności wobec męża, Pawła.


Zostałam kochanką. Przekroczyłam granicę. Przejechałam ją pociągiem. Przeszłam schodami. I poznałam smak tajnych spotkań w pokojach wynajętych. Nocy zbyt krótkich, gdy świt do drzwi dzwoni z telegramem w dłoni… Obietnic na śmierć i życie, które poranek unieważnia. (str. 73)

Chodzę po domu szczęśliwie nieszczęśliwa. Mogłabym każdemu mówić: >>Kocham cię<<. Paw jest pod ręką i ja się do niego co chwila przytulam, powtarzając: >>Kocham cię<<. >>Przecież to są słowa dla Mata – myślę gdzieś pod spodem tego, co mówię – ale teraz dam ci je na chwilę, dobrze? Możesz je sobie ponosić w sercu. Jednak tak naprawdę zostały one stworzone dla Mata. I kiedyś, gdy się z nim znów spotkam, powiem mu je jako utwór oryginalny<<. Tak sobie szybko myślę, gdy całuję Pawia w duże, szorstkie usta. (str. 85-86)

                Pisząc o sobie, Hanka rozwodzi się nad własnym życiem. Dzieciństwem, w którym czuła się pusta w środku i odczuwała brak czegoś, co trudno było nazwać. Opowiada o latach młodości, kiedy odróżniając się od rówieśników, momentami czuła się wyobcowana i nie wszystko rozumiała. Hanka pisze swoją historię, wplatając w nią dygresje i tworząc bogatą opowieść, z której wyłania się obraz kobiety nie do końca stabilnej emocjonalnie i dość mocno wewnętrznie zranionej.   

                Anna Janko stworzyła w swej powieści bohaterkę dwojaką. Hanka jest udręczona, a jej historia, jeśli wypada użyć tego słowa, jest wręcz pasyjna (tytuł!). Kobieta zdaje się emocjonalnie dręczyć tylko po to, by móc o tym dręczeniu mówić i dzięki niemu odczuwać swą wyjątkowość. W Hance mnóstwo jest egzaltacji – Autorka mistrzowsko żongluje słowem, tworząc zdania zapadające w pamięć, wyraziste i pełne emocji. Sama historia, choć z pozoru zwyczajna i powszechnie w literaturze spotykana, ma w sobie coś, co nie pozwala myśleć o niej w tych kategoriach. Sama próba takiego zakwalifikowania jej wydaje się być niewłaściwa. Sposób przedstawienia miłości jest w Pasji według św. Hanki  inny, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Janko napisała o miłości totalnej, pochłaniającej i wyniszczającej jednocześnie. Smakując jej zdania, trudno jest nie ulec zachwytowi.


Mówi się o >>chemii<< niezbędnej do miłości. Wzór na miłość jest chyba raczej interdyscyplinarny. To i chemia, i fizyka, i arytmetyka, jeszcze może gramatyka i słowotwórstwo! Poszczególne hormony w proporcjach podobnych być muszą, pole elektromagnetyczne drgać ma w zgodnym rytmie, właściwości ciał powinny być zbliżone u obu stron: kształt pociągający, smak smaczny i zapach kuszący. Ona – dzielna, on – dzielnik, a ponadto suma składników niechby była dodatnia. Jeden alfabet i słownik miłości w tym samym języku i podobnym szyku, a jeśli wiersze, to według podobnych rytmów i algorytmów. (str. 48-49)    

                Ta książka to najlepszy dowód, że polskie pisarstwo stoi na bardzo wysokim poziomie, a historie o głębokim uczuciu mogą być opowiedziane innym, niż zwykle, bogatym językiem. Za to należą się Annie Janko ogromne brawa. 


Za książkę serdecznie dziękuję:


sobota, 2 czerwca 2012

Anthony Bourdain - O, kuchnia! Kill Grill 3

Tytuł oryginału: Medium Raw. A Bloody Valentine to the World of Food and the People Who Cook
Tłumaczenie: Wioletta Lamot
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: W.A.B.

Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna



Nie wiem, jak bym się czuł, gdybym się obudził pewnego dnia i odkrył stronę internetową zadedykowaną mojej osobie nazwaną FatTonguedCunt.com („Fiut z grubym jęzorem”), gdzie setki, jeśli nie tysiące, spędzają co najmniej połowę swojego czasu pracy i być może cały czas wolny, zmieniając w photoshopie filmowe fotosy i przekręcając tytuły filmów, by nazwać mnie tak uwłaczająco, jak tylko się da. Widząc taką zaciekłość i nienawiść, bałbym się wychodzić z domu.  (str. 220-221)

                Bourdaina można nazwać irytującym. Można nazwać go wulgarnym i obcesowym. Można wymyślić jeszcze kilkadziesiąt innych epitetów określających tego byłego szefa kuchni, pisarza i dziennikarza, ale na pewno nie można zarzucić mu braku talentu do pisania (i mówienia!) o jedzeniu.

                O, kuchnia! Kill Grill 3, to perełka, wisienka na torcie i porządny soczysty stek w jednym. Anthony Bourdain rozlicza się w niej z wszystkimi, którzy zaleźli mu za skórę, wyraża słowa uznania w stosunku do tych, których szanuje oraz doświadcza erotycznej wręcz przyjemności jedzenia. Co najzabawniejsze, Bourdain potrafi o samym sobie napisać najgorzej, jak tylko się da. 

Mogłem zrobić każdy rodzaj omleta ze wszystkim, co miałem pod ręką, a klienci, którzy siadali przy barze i składali zamówienia, nie zwracali na mnie uwagi. Całe szczęście, bo gdyby przyjrzeli się uważniej i spojrzeli mi w oczy, zobaczyliby faceta, który za każdym razem, gdy ktoś zamówi gofry, miał ochotę złapać takiego klienta za twarz i brudnym, acz niezbyt ostrym ostrzem poderżnąć mu gardło, a następnie przytrzymać jego głowę w psującym się, zawsze lepkim opiekaczu do gofrów. (str. 18)

                Wszechobecny, jaskrawy sarkazm Bourdaina może niektórych denerwować. Dlaczego, do cholery, tak strasznie czepia się tych biednych ludzi? –zapyta ten, kto nie dość mocno (lub wcale!) interesuje się najsłynniejszymi kucharzami świata i tym, jak może wyglądać funkcjonowanie prawdziwej (!!!) restauracji. On jednak jest do bólu logiczny, wskazując paluchem każdy, najmniejszy nawet, dostrzeżony przez niego idiotyzm i bezlitośnie drwi ze wszystkiego, co nie zgadza się z jego poglądami.   

Organizacja PETA nie chce, aby zestresowane zwierzęta były okrutnie tłoczone w oborach, po kolana we własnych odchodach, nie chcą, by w ogóle ginęły zwierzęta, i w zasadzie uważają, że kurczaki powinny za jakiś czas uzyskać prawo do głosowania. Ja też nie chcę, by zwierzęta były stresowane, stłoczone lub okrutnie i nieludzko traktowane, bowiem dowiedziono, że wówczas ich mięso jest mniej smaczne. I nierzadko mniej bezpieczne do spożycia.  (str. 161)
Umieszczenie w menu sałatki Cezar z kurczakiem mówi wiele o szefie kuchni. Że przekroczył granicę i ma tego świadomość. W świecie szefów kuchni jest to równoznaczne ze ssaniem penisa największej amerykańskiej gwiazdy porno. Jeśli zrobisz to na późniejszym etapie kariery, porzuć marzenia o świetlanej przyszłości. (str. 260)

                Książka Bourdaina, choć szalenie zabawna i interesująca, niewiele powie tym, którzy o kuchni wiedzą tyko tyle, że istnieje (i którzy ograniczają się do nieśmiertelnego schabowego z ziemniakami i surówką z kiszonej kapusty…). Ale uszy do góry! Nigdy nie jest za późno! O, kuchnia! Kill grill 3 może stanowić naprawdę niezły początek kulinarnej przygody.