czwartek, 28 maja 2015

#7RzeczyKtórychNieŻałuję / Lauren Oliver - 7 razy dziś

Nie znasz dnia, ani godziny. Nie myślisz o śmierci, dopóki masz dwadzieścia lat i sobotnią imprezę w perspektywie, nie myślisz, bo to w ogóle kiepski temat do przemyśleń, nieprzyjemny, dotykający ostateczności, nicości i końca wszystkiego.


A gdyby śmierć przyszła po Ciebie dziś w nocy? Gdybyś umarł i... obudził się ponownie, przeżywając ten dzień od nowa, od pierwszego dźwięku budziku o poranku? Czy jest coś, co byś zmienił? Zachował się inaczej? Zatrzymał pewne słowa dla siebie lub zmienił je na inne?

Samantha Kingston umarła. Koniec, ciemność, game over. Umarła, a mimo to obudził ją dźwięk budzika, a kalendarz poinformował, że jest dwunasty dzień lutego. Znowu. Sam, zdezorientowana i przerażona jest niemal pewna, że traci rozum, nie można bowiem umrzeć i przeżywać na nowo dnia swojej śmierci... tak przynajmniej podpowiada jej rozsądek. A jednak koszmarny dzień kończy się tak samo jak poprzedni i Sam znowu ginie. I tak, owszem, po raz kolejny budzi się o poranku dwunastego lutego.

Dziewczyna musi stawić czoła samej sobie. Czy jej się to podoba, czy nie, musi spojrzeć prawdzie w oczy i dojrzeć do tego, do czego nie zdołała dorosnąć za życia. Bo Sam nie jest przyjemną nastolatką. To ten typ dziewczyny, której jej rówieśniczki z nadwagą, pryszczami i cienkim portfelem boją się najbardziej. Atrakcyjna, popularna, pewna siebie. Sammy to przy okazji kawał suki, która otacza się wyłącznie ludźmi podobnymi do siebie. Kiedy więc umiera i raz za razem budzi się, na nowo przeżywając dzień swojej śmierci, staje przed koniecznością spojrzenia na rzeczywistość z szerszej perspektywy. To dla niej trudna lekcja. Ale dla kogo by nie była?

Zbyt rzadko zastanawiamy się nad tym, jakie konsekwencje mają niektóre z naszych działań. Działamy pod wpływem impulsu i wyrzucamy z siebie nieprzemyślane, raniące słowa. Tego, co zostało zrobione i powiedziane, nie można cofnąć. Koniec, kropka, mleko się rozlało. Nie można wziąć czarodziejskiej różdżki i cofnąć czasu. Nie można przewinąć taśmy i zacząć od nowa. Nie bez powodu mówi się: żyj tak, żeby niczego nie żałować. Samantha pożałuje nie raz. I choć bohaterami tej książki są nastolatki z całym tym swoim niczym nieskrępowanym sposobem bycia, cała ta historia daje kopa, bo uświadamia, że pewnych rzeczy wymazać się nie da. Zdecydowany must read.


Tytuł oryginału: Before I fall
Liczba stron: 384
Wydawnictwo: Moondrive

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna



środa, 27 maja 2015

Jak pisać o cyklu literackim?

Z cyklami literackimi sprawa ma się następująco. Jeśli się komuś spodobała część pierwsza, sięgnie po drugą. Jeśli i druga przypadła mu do gustu, sięgnie po trzecią. Jeśli zaś mu się nie spodobała, na trzecią i tak zerknie prawdopodobnie choćby z ciekawości, bo ta słabsza druga to może jakaś wpadka przy pracy, każdemu się zdarza, no ludzie. W przypadku części trzeciej, czwartej, piątej i każdej kolejnej jest podobnie.



Kiedy więc zastanawiałam się, co napisać o czwartej, a zarazem ostatniej części cyklu Saga Cienia autorstwa Orsona Scotta Carda, przyszło mi do głowy, że niezależnie od tego, jak mocno bym się starała, ten tekst nigdy nie stanie się najchętniej czytanym postem na blogu a liczba jego wyświetleń i tak będzie mocno średnia. Nie jest nawet istotne, czy ta książka to dla mnie absolutne arcydzieło, czy totalna kicha. Śledzę rynek wydawniczy i trochę już wiem, co mi na blogu pyknie, mówiąc kolokwialnie, i co pofrunie tam, gdzie wzrok nie sięga, a co zostanie przeczytane i zapomniane w sekundę później.

Nie ma zatem sensu, bym szeroko rozpisywała się o powieści, której i tak nie przeczyta nikt, kto nie poznał wcześniej poprzednich części. Natomiast jeśli ktoś już je zna, prawdopodobnie właśnie dlatego ją przeczyta, a moje "super" lub "słabo" nic w jego postanowieniu nie zmieni.

I co teraz? 

Czy się to komuś podoba, czy nie, Card stworzył cykl doskonały. Muszę to przyznać nawet pomimo faktu, że przez ostatni tom cyklu przedzierałam się powoli jak winniczek i bez przerwy gubiłam wątek. Moje "niepodobamisię" nie ma tu jednak żadnego znaczenia. Każdym porem skóry czułam, że czytam literaturę przez wielkie L i nieraz łapałam się na myśli, że Card to geniusz, który tylko przypadkiem nie został jeszcze władcą wszechświata. Takiego cyklu nie czyta się na raty, jego się wciąga do głowy jeden tom po drugim, bez kilkumiesięcznych, wybijających z rytmu przerw. Gdy człowiek czeka, to mu treść ucieka ze łba i potem jest tak, jak w moim przypadku, że im dalej, tym bardziej aleosochozi.

Wiem jedno - Saga Cienia jest naprawdę wyśmienita i jeśli literatura sci-fi jest choćby w połowie tak dobra, jak ona, to wiele tracę, zapierając się przed nią rękami i nogami. Pomyślcie o tym.


Tytuł oryginału: Shadow of the Giant
Liczba stron: 400
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 5 - przeciętna


Pozostałe książki z cyklu Saga Cienia:
Cień Endera - 9/10
Cień Hegemona - 8/10
Teatr Cieni - 7/10

poniedziałek, 25 maja 2015

Wszyscy jesteśmy dziś politologami

Polacy politycznie podzieleni są dziś jak nigdy wcześniej. Jedni płaczą ze szczęścia, inni z rozpaczy, ale przede wszystkim okazuje się, że człowiek człowiekowi wilkiem, szubrawcą jawnogrzesznym, o hańbo! 


To ten moment, kiedy szydło wychodzi z worka pokazując, kto więcej mówi niż myśli oraz kto ominął parę ważnych lekcji dobrego wychowania i kultury, a jak się okazuje, takich jest zaskakująco wielu. Wszyscy jesteśmy dziś politologami o zdolnościach profetycznych, wiemy bowiem, co będzie, kto będzie, kiedy i z kim będzie, i gotowi jesteśmy pieniądze stawiać na to, kogo i czego nie będzie na pewno. To wielki dar, taki polityczny profetyzm.

Wszystko to jest jednak bardziej smutne niż śmieszne, bo pozwala dostrzec to, co na co dzień skrzętnie ukrywane jest pod maską. Mamy więc ludzi, którym nerwy puszczają i jad się z ust sączy, i mamy tych, którzy upajając się zwycięstwem spoglądają pod nogi sprawdzając, czy depcząc po innych, przypadkiem o kimś nie zapomnieli. Wulkany emocji, zapalczywe i niecierpliwe. Niby mądrzy. Niby wyważeni.

A ja poczekam. Poczekam na efekty. Rok, trzy, pięć. Wszak poznacie ich po ich owocach.

środa, 13 maja 2015

J. Sokołowski, A. Górski - Masa o porachunkach polskiej mafii

Co jakiś czas pojawia się jeszcze inny zarzut: Masa wcale nie żałuje za grzechy, tylko chełpi się przeszłością. Pewnie z radością powróciłby w szeregi mafii. Odpowiadam: jeżeli z moich opowieści przebija buta, znaczy, że dobrze wykonaliśmy z Arturem robotę. Bo nasza seria to nie historia rozterek skruszonego gangstera, ale narracja, relacja z czasów jego największej świetności. Tylko napisana w ten sposób ma walor wiarygodności. Gdybym klęczał na grochu i bił się biczem po plecach, wypłakując: "Jestem niewinny, winni są oni", nasz mafijny cykl byłby wart niewiele.

fot. Piotr Kucza / źródło

Gdy przeczytałam słowa Jarka Sokołowskiego we wstępie do Masa o porachunkach polskiej mafii, uśmiechnęłam się pod nosem i już wiedziałam, że po raz trzeci będzie grubo, i że panowie Górski i Sokołowski nie zawiodą moich oczekiwań. Jest dla mnie najzupełniej normalne, że jeśli biorę do ręki książkę o gościach, którzy bez mrugnięcia okiem rozwalają gębę komuś z wrogiej ekipy, nie mogę liczyć na łzawe historie ludzi o gołębim sercu. Jeżeli zaś komuś na tym zależy, niech sobie sięgnie po Coelho czy coś.

Moja pierwsza reakcja po przeczytaniu tej książki wyglądała tak:

O Boże. O Boże.
O BOŻE.
Dajcie mi chwilę, to dojdę do siebie i poukładam myśli, a wtedy napiszę coś więcej.
O Boże. 


Od tamtej pory minęły dwa tygodnie i w zasadzie niewiele się zmieniło. Masa o porachunkach polskiej mafii to najbardziej brutalna ze wszystkich części cyklu. Pokazuje bezwzględny świat polskich gangsterów lat dziewięćdziesiątych, kiedy (chyba już o tym pisałam, ale pozwolę sobie ponownie użyć tego określenia) trup ścielił się gęsto, a krew lała strumieniami. I ta książka właśnie taka jest - pełna poobijanych ciał, krwi i zwłok. Nic przyjemnego, no jasne, ale nie oszukujmy się - właśnie to przyciąga czytelników i właśnie dlatego cykl Masa o... sprzedaje się tak dobrze i jest tak popularny. Czekam na część czwartą. 

Liczba stron: 256
Wydawnictwo: Prószynski i S-ka

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna


piątek, 8 maja 2015

Colleen Hoover - Maybe Someday

Proszę o uwagę. Już? Mamy to?
Zatem... szanowni, których nuda, sympatia lub niechęć do mnie przywiodły na mój blog. Przyznam się teraz do czegoś, co jest równie niezręczne jak przyjście z kubełkiem skrzydełek z KFC na imprezę dla wegan.

źródło

Mam słabość do Colleen Hoover. Większość z was wzruszy w tym momencie ramionami i powie, że to przecież #nikogo, ale hej, ja tu otwieram przed wami swoją duszę, więc chociaż minimum szacunku proszę.
Colleen Hoover to (informacja dla tych, którzy nie wiedzą i mają zbyt wielkiego lenia, żeby wygooglować) babka, która robi gigantyczną furorę wśród nastoletnich dziewcząt oraz tych, które wprawdzie mają już dowód osobisty, ale nie dostały jeszcze pierwszych zmarszczek. Ja natomiast zaliczam się do grupy trzeciej, w której znajdują się wszyscy ci, którzy zdecydowanie nie są nastoletnimi dziewczętami, mają dowód, pierwsze zmarszczki (Jezu...) i dziecko. Dlatego jest to takie niezręczne. Ale do rzeczy.

Jest sobie Sydney, dwudziestodwuletnia studentka, która mieszka z chłopakiem i przyjaciółką, wiodąc raczej mało ekscytujące życie. Jedną z jej rozrywek jest przesiadywanie na balkonie i słuchanie, jak na gitarze gra mieszkający nieopodal chłopak. Ridge, bo tak ma na imię gitarowy grajek, jest zaintrygowany dziewczyną, która do stworzonych przez niego melodii ewidentnie coś tam sobie pod nosem mruczy. W końcu bierze od niej numer telefonu i prosi ją, by wysłała mu teksty, które śpiewa. Gadka szmatka, ona się zgadza, on jest zachwycony i tak dalej, i tak dalej. I nagle klops. Okazuje się, że chłopak Sydney zdradza ją z jej przyjaciółką. Świat widział już wiele takich historii, więc Sydney robi to, co na jej miejscu zrobiłaby każda inna dziewczyna i... trafia do mieszkania Ridge'a, który pozwala jej się tam zatrzymać. Z deszczu pod rynnę, powiedziałabym, i niewiele bym się przy tym pomyliła.

Do Maybe Someday mogłabym mieć (i mam!) całą litanię zarzutów. Na przykład ten, że jakim cudem, do cholery, autorce przyszło do głowy, że jeśli balkony głównych bohaterów powieści dzieli DWIEŚCIE metrów (jeśli się mylę, poprawcie mnie, może chodziło o dwadzieścia, tylko mnie na oczy padło?), to Sydney słyszy, co gra Ridge, a on widzi, że ona do jego muzyki coś śpiewa? Resztę pomijam, bo to i tak nie ma w tym momencie żadnego znaczenia. Liczy się dla mnie to, że:
a) wyśmienicie się bawiłam czytając tę ksiązkę,
b) niecierpliwie czekałam na moment, kiedy po męczącym, intensywnym dniu znów wezmę ją do ręki,

Tyle. Koniec. Dostałam to, czego chciałam.

Tytuł oryginału: Maybe Someday
Liczba stron: 440
Wydawnictwo: Otwarte

Ocena (1-10): brak oceny

poniedziałek, 4 maja 2015

Paulina Młynarska - Na błędach

Potrzebna mi była ta Młynarska i jej rozsądne, mądre i boleśnie wręcz logiczne spojrzenie na rzeczywistość. Potrzebna była mi po to, by przypomnieć mi o wielu prawdach, których się nie widzi, dopóki nie walną człowieka między oczy. Bo co ja właściwie wiem o życiu? 

Scena 1:
Kilka lat temu. TV4, Mała czarna. Oglądam i myślę. Kim, do licha, jest ta blondynka, która nie dość, że mądrze gada, to jeszcze wygląda jak milion dolarów? Googlam. Mhm... Pokiwałam głową i pomyślałam, że w końcu pojawiła się jakaś konkretna babka, której koniecznie muszę słuchać trochę częściej, bo nie pieprzy o niczym i głupio.

fot. TVN Style / źródło

Scena 2: 
Kwiecień. Wychodzi książka Młynarskiej. Biorę! Dzwonię też do mamy:
- Przeczytałaś? 
- Przeczytałam. Czytaj. Świetna.

Przeczytałam więc. Pod kołderką, w majowy weekend, w dwa wieczory. Uświadomiłam sobie w trakcie czytania wiele ciekawych rzeczy i to znów było to, o czym pisałam pewien czas temu - że człowiek bywa głupi jak but z lewej nogi i że dopiero gdy ktoś inny powie mu rzeczy oczywiste, to zaczyna myśleć. Niezbyt to dobrze świadczy o tym nieuświadomionym, no ale...

I ta Młynarska z całym tym swoim Kościeliskiem i wszystkimi błędami, o których w książce napisała (a napisała o wielu!), zrobiła na mnie tak duże wrażenie, że pomyślałam sobie: uczcie się, dupy wołowe, że jak się w głowie nie ma, to się nic nie ma. Ta babka ma w sobie tak wielkie pokłady siły, rozsądku i mądrości, że były momenty, w których zapadałam się w sobie, jak gwiazda zmieniająca się w czarną dziurę. Najwspanialsze w tym wszystkim jest to, że ona naprawdę kocha samą siebie, że jest swoją największą fanką i ma dla siebie ogromny szacunek, a nie ukrywajmy, wiele z nas, kobiet, ma z tym problem. Jej książka jest niesamowicie inspirująca i tak sobie nawet myślę, że powinno się ją wręczać wszystkim kobietom, które stoją u progu dorosłości. Ba, tym starszym też!
Młynarska oprócz tego, że mądrze prawi, robi to w dowcipny i trafiający do czytelnika sposób. Czytasz i czujesz, jakby siedziała obok ciebie, piła kawę i dawała ci przyjacielski ochrzan. Fantastyczne uczucie.

A ponieważ zbliża się Dzień Matki, weźcie tę książkę pod uwagę przy wymyślaniu prezentu dla swojej rodzicielki, teściowej lub samej siebie :)



Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra

niedziela, 3 maja 2015

Jak pisać o książkach?

Wpatruję się w ekran, a kursor w edytorze tekstu miga wyczekująco. Piszże! - zdaje się mówić, a mnie się to jego ponaglanie wcale nie podoba. 

Kolejna książka, kolejny tekst. Trochę klnę, ale tylko trochę, bo cała ta ekscytacja, która przychodzi wraz z cudowną lekturą, zanika, gdy należy ubrać ją w słowa. 
Ubieram więc. 
To naprawdę dobra książka. Nie, nie pasuje. To wyjątkowo dobra książka! - koniecznie z wykrzyknikiem. Chociaż... nie, jeszcze raz, bo z tego zdania wychodzi, że dobrych książek jest tak mało, że trafić na dobrą to jak szóstka w totka. Cholera! 



Książki są jak jedzenie i właśnie to porównanie najbardziej trafnie obrazuje moje podejście do sprawy. No bo spójrzmy na to ten sposób: owsianka jest smaczna, kanapka z rukolą, serem i pomidorem jest smaczna, makaron z owocami morza, zupa pomidorowa i gulasz wołowy z czerwonym winem również. Tak jak każde z tych dań jest pyszne, choć przyrządza się je z innych składników, tak każda książka, którą czytam z zachwytem, jest dobra na swój własny sposób. 

Ale że jak? Podoba Ci się Zmierzch i Nędznicy? Gdzie Zmierzchowi do Nędzników, tępa szprycho?

Ludzie to takie dziwaczne stworzenia, które wytwory kultury dzielą na gówniane, dobre i tzw. ambitne. Biorąc za przykład książki i to, o czym się mówi na mieście, gówniana będzie proza Michalak, dobra ta wychodząca spod pióra Glukhovsky'ego i Quicka, a do ambitnych bez żadnego "ale" wrzucamy Vonneguta albo Kerouaca. Tylko że to chyba nie do końca tak. Stare i mądre przysłowie mówi przecież:

Nie to ładne, co ładne, ale to, co się komu podoba

Wpatruję się w nie i czuję, że z jednej strony po coś przecież istnieją na świecie krytycy sztuki, filmu i literatury. Że przecież sama nie raz krzyczałam i krzyczeć będę: wyłącz to gówno!, choć znalazłaby się cała rzesza ludzi, którzy akurat TEGO za gówno nie uważają. Z drugiej zaś chciałabym, żeby każdy z nas miał prawo do podziwiania i doceniania tego, na co ma ochotę, bez konieczności wysłuchiwania teorii ZNAWCÓW, którzy autorytatywnie stwierdzą, że: ależ proszę pani, pani chyba raczy żartować. Czytuje pani Harlequiny? Nie ma pani pojęcia o tym, czym jest dobra literatura. A niechże czyta, jeśli lubi, na litość boską!

I ja tak sobie przed każdym nowym tekstem siedzę, i wpatruję się w ten kursor, i trochę mi już żyłka pulsuje, bo po raz osiemdziesiąty szósty napiszę, że ta książka, o której będzie dzisiaj, to ona jest NAPRAWDĘ, ale to NAPRAWDĘ świetna (tak, wiem, ta o której pisałam w ubiegłym tygodniu też była świetna, ale była świetna INACZEJ!), że jej autor ma doskonale pióro (tak, tamten też miał, ale INNE!) i że przeczytajcie ją koniecznie (tak, tamtą też, ale ta jest naprawdę INNA!).

Na nowe synonimy nie ma co liczyć, a książek przybywa, i przybywa, i przybywa, i wśród tych fantastycznych, które warto przeczytać, są właściwie wszystkie, w końcu dla każdego coś innego i każda potwora znajdzie swego amatora. Co więc pozostaje?   

To naprawdę dobra książka. Nie, nie pasuje. To wyjątkowo dobra książka! - koniecznie z wykrzyknikiem. Chociaż... Cholera!