środa, 29 kwietnia 2015

Kristen Lippert-Martin - Tabula Rasa

Gdybym cofnęła się w czasie o dekadę i znów miała szesnaście lat, a na rynku wydawane byłyby takie książki dla młodzieży, jakie wydaje się dzisiaj, przenigdy nie chciałabym dorosnąć. To bardzo bolesna świadomość, że na pewne książki, które dobrze mi się czyta, bywam zwyczajnie za stara, a moje czepialstwo powodowane wiekiem nie pozwala mi cieszyć się z nich tak mocno, jak na to zasługują. 



Tabula Rasa Kristen Lippert-Martin to jedna z tych właśnie książek. Była jak jabłko - gdy już się wgryzłam, to trzeba zjeść do końca, od razu. Jabłko gdy odłożysz, to brązowieje. Tabula Rasa zaś, gdybym postawiła ją na półce... cóż, może by nie zbrązowiała, ale i tak nie skupiłabym się na niczym innym. Taki lajf, człowieku, pewnie znasz ten stan. Ale do rzeczy.

Sara żyje w zamknięciu. Niczego nie pamięta, wie jedynie, że w miejscu, w którym się znajduje, lekarze robią coś z jej głową i że proces ten prawdopodobnie nie przebiega tak, jak powinien. Gdy nadarza się okazja, by Sara zaryzykowała i spróbowała odzyskać wymazane wspomnienia, dziewczyna nie zastanawia się długo. W tym samym czasie na terenie ośrodka dochodzi do wielkiego bum, wpadają tam bowiem uzbrojeni po zęby najemnicy i robi się niebezpiecznie. Sara ucieka i... koniec, bez spoilerów. 

I teraz nadchodzi ten moment, w którym przyznaję się do moich ambiwalentnych odczuć względem Tabula Rasa. Z jednej strony do głosu dochodzi nastoletnia część mnie, która pochłonęła tę książkę w mgnieniu oka, jak wspomniane wcześniej jabłko. Nastoletnia ja mówi: łał, Tabula Rasa jest super! Czyli brokat i cekiny, niech gra muzyka i zabawa trwa. 
Zaś dwudziestosześcioletnia ja marszczy brwi i wkurza się, że powieść, którą można było uczynić bardziej dynamiczną i która aż prosi się o kontynuację, została tak spaprana. Spaprana, żeby nie powiedzieć gorzej. A mogło być idealnie! Mamy tu bohaterkę z wymazaną pamięcią, która ewidentnie zrobiła coś, za co teraz ponosi karę i którą można uwikłać w tryliard fantastycznych sytuacji. Natomiast sposób prowadzenia jej postaci przez autorkę sprawia, że przez 90% książki czujemy, że cała ta historia wygląda, jakbyśmy oglądali świat przez zaparowane okulary i dopiero na samym końcu ktoś nam podał chusteczkę i powiedział: weźże je wytrzyj, bo nic nie widzisz (durne porównanie, ale lepszego nie mam, od rana biegałam za dzieckiem, na litość boską!). Miałam silne poczucie niedostatku, równie nieprzyjemne jak kawa bez mleka.
Nie wiem więc, czy bardziej polecam, czy nie polecam. Zostawię Was z tym niedostatkiem, zupełnie jak mnie autorka tej książki.

Tytuł oryginału: Tabula Rasa
Liczba stron: 352
Wydawnictwo: YA!

Ocena (1-10): 5 - przeciętna

czwartek, 23 kwietnia 2015

Jia Mai - Szyfr

Gdyby komuś przypadkiem przeszło przez myśl, że o książkach pisze się łatwo, niech weźmie rozbieg i biegiem kieruje się w stronę najbliższej ściany. Ach, i niech się przed nią nie zatrzymuje, to ważne. 

Jest czwartek, 23 kwietnia, dwudziesta dziesięć, a ja, cytując klasyka, siedzę & myślę. Wszystko dlatego, że raz na jakiś czas zdarzają mi się w życiu książki, o których mawiam, że są właściwie bardzo fajne, chociaż nic w nich zachwycającego. Porównując do jedzenia - są jak kanapka z masłem i serem. Smaczne, wiadomo, ale bez fajerwerków. Właśnie taki jest Szyfr i jak mi Bóg miły, od jedenastu dni zachodzę w głowę, co o nim napisać i jak nie wiedziałam wtedy, tak nie wiem teraz. Ale spróbuję, niech już będzie, w końcu do odważnych świat należy, nie? 


Opis książki mówi o niej następująco:
W swoim pasjonującym debiucie Mai Jia odsłania tajemniczy świat Jednostki 701, supertajnej organizacji szpiegowskiej, której zadaniem jest kontrwywiad i łamanie szyfrów.
Rong Jinzhen, autystyczny geniusz matematyczny z tajemniczą przeszłością, zostaje zwerbowany do Jednostki 701, co oznacza dla niego porzucenie badań naukowych. Jako największy chiński kryptograf Rong odkrywa, że wybitnym umysłem kryjącym się za szaleńczo trudnym Purple Code jest jego wybitny nauczyciel i najlepszy przyjaciel, który obecnie pracuje dla wroga Chin – ale to tylko pierwsza z licznych zdrad.

Niestety, to trochę nie tak. Sugerowanie się powyższym opisem może być przyczyną poważnego rozczarowania. Po pierwsze, Jia o Jednostce 701 pisze właściwie bardzo niewiele. Trudno więc mówić o odsłonięciu czegoś, bo dla mnie było ledwie zerknięcie przez wizjer. Po drugie, z opisu wynika, że powieść będzie właściwie w całości poświęcona Rongowi Jinzhenowi. Cóż, nie jest. Bardzo duża część książki to historia jego rodziny i dzieciństwa, a o faktycznej pracy dla Jednostki 701 jest mniej, niż można by oczekiwać. Po trzecie, Purple Code - tutaj mam te same zarzuty, co poprzednio.

I nie chodzi o to, że książka jest zła, bo Szyfr jest dobry, emocjonujący i zdecydowanie inny niż książki, do których jestem przyzwyczajona. Historia przodków Jinzghena to świetne wprowadzenie, a sam główny bohater, matematyczny geniusz z problemami emocjonalnymi to temat, którego Jia Mai na szczęście nie popsuł. Wiem też, że wielu z was będzie z tej książki zadowolonych. To porządny i dość ciekawy debiut, dlatego jestem trochę zła, że opis z okładki wprowadził mnie w błąd. Spodziewałam się po książce czegoś innego niż to, co dostałam i choć koniec końców było nieźle, czuję, że do opisu wyjęto z książki to, czego jest w niej najmniej. Nie wiem, czy to w porządku.

Liczba stron: 448
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 6 - dobra

niedziela, 19 kwietnia 2015

Wykopalisko #2 Co syn, to syn!

- Chłopiec, czy dziewczynka?
- Chłopiec.
- A pani wie, lepiej mieć córkę. Chłopak na starość matce nie pomoże, szklanki wody nie poda. A córka to córka. Zawsze lepiej mieć córkę.


piątek, 17 kwietnia 2015

Marcin Gutowski - Święta Ziemia. Opowieści z Izraela i Palestyny

Rzadko spotykam książki, z którymi mam ochotę być jak najdłużej. Takie, które czytam powoli, najwolniej, jak tylko się da, żeby przyjemność ich czytania nie kończyła się zbyt szybko. Gdy na taką trafię... chwilo, trwaj!, a potem czasie, cofnij się, żebym mogła jeszcze raz.

Albo to kwestia diabelnie interesującego tematu, albo świetnego warsztatu pisarskiego autora, nieważne. Pewnie i jednego, i drugiego. Święta Ziemia Gutowskiego jest wybitna. To jedna z tych książek z gatunku non-fiction, które wwiercają się głęboko w serce i głowę, tak, że każda z opisanych w niej sytuacji wydaje się czytelnikowi rozgrywać tuż obok.  
Musicie przy okazji wiedzieć o mnie jedną rzecz. Obie moje prace dyplomowe na studiach kręciły się wokół tematyki żydowskiej. W pracy licencjackiej pisałam o sytuacji Palestyny od końca XIX wieku do 1948 roku (tj. do uchwalenia niepodległości Izraela), w magisterskiej zaś o kuchni żydowskiej w XIX wieku. Siłą rzeczy nie mogłam obok Gutowskiego przejść obojętnie, choć jego książka wcale nie jest lekka, łatwa i przyjemna. Zresztą... zupełnie jak sytuacja w Izraelu i w Autonomii Palestyńskiej.  

Ludzie, z którymi rozmawia w Świętej Ziemi Gutowski, walą prosto z mostu, nie bawiąc się w eufemizmy. Reprezentują różne narody i wyznania, a ich punkty widzenia są zupełnie odmienne. Z jednej strony jest na przykład członek jednej z najbardziej ortodoksyjnych chasydzkich grup, Joelisz Kraus, który mówi: 
Czym się różni goj od krowy? Prawie niczym. Życie i goja, i krowy sprowadza się do jedzenia, trawienia i wydalania. Jedyna różnica to ta, że goj nie gada. (...) Odgradzamy się od waszego świata, bo się boimy, że źle na nas wpłyniecie i przejdziemy na grzeszną stronę. Niewierzący mają telewizję, Internet.  To niszczy relacje, zabija to, co najważniejsze. (str. 19)
Z drugiej zaś Aridż Dżafri, Palestynka z Deheiszy: 
Chcę tylko godnie żyć, mieć równe prawa, być wolna i sama wybierać, co chcę robić, gdzie mieszkać i dokąd podróżować. To ma prawdziwe znaczenie. Czasem odnoszę wrażenie, że nadzieja to ciężka choroba, ale jeśli się z niej wyleczymy, zginiemy jako naród. Dlatego zamierzam nią zarażać. Kiedyś Teodor Herzl powiedział na kongresie syjonistów, że za pięćdziesiąt lat będą mieli żydowskie państwo. Brzmiało to jak żart, a jednak się spełniło. To ja dziś mówię, że za sto lat moje prawnuki będą mogły bez ograniczeń podróżować i zamieszkają w wiosce moich dziadków. (str. 203)
Ludzi takich jak Joelisz i Aridż, Gutowski spotkał na swojej drodze wielu. Czytanie o ich życiu i przekonaniach uświadamia, że problem konfliktu izraelsko-palestyńskiego jest bardziej złożony, niż to wygląda z wygodnej perspektywy przeciętnego Polaka. Że każdy z tych ludzi, którzy wypowiadają się w tej książce, chce mieć swoje miejsce na ziemi i chce czuć się bezpiecznie, niezależnie od wyznania i poglądów. Że dla tych, którzy żyją w niepewności i strachu o jutro, to najważniejsze, podstawowe pragnienie.

Święta Ziemia. Opowieści z Izraela i Palestyny to świetny, pełen soczystych kawałków reportaż. Jestem pod ogromnym wrażeniem pracy, jaką w jej napisanie musiał włożyć autor. Naprawdę cieszę się, że miałam przyjemność ją przeczytać, bo od razu wylądowała na samej górze najlepszych książek non-fiction, jakie miałam w rękach. Jeśli kiedyś uda mi się spotkać jej autora, ukłonię mu się nisko. 

Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 384

Ocena (1-10): 9 - wybitna

czwartek, 9 kwietnia 2015

Jeffery Deaver - Kolekcjoner skór

Mam dwadzieścia sześć lat, dziecko, partnera, pracę i psa, i wierzcie mi lub nie, ale bywa, że boję się fikcyjnych postaci. Jeśli w którejś z książek występuje niezrównoważony psychopata, jest pewne, że w trakcie czytania owinę się kołdrą po same uszy, a w nocy będę bała się pójść ubikacji. To ten rodzaj strachu, który nie mija z wiekiem i jest przy tym naprawdę fajny. 

Jeffery Deaver w przeczytanym przeze mnie kilka dni temu Kolekcjonerze skór, zaserwował mi postać mężczyzny, który swoje ofiary morduje robiąc im tatuaże. Ale jak? Co ma robienie tatuażu do morderstwa? - zapytacie. Cóż, w tym przypadku akurat ma wiele wspólnego. Zamiast tuszu morderca używa bowiem trucizny, a właściwie trucizn, a w dodatku takich, które powodują śmierć w straszliwych męczarniach. 
Tak, to jest ten moment, w którym na przedramiona wstępuje mi gęsia skórka.

Niestety, moje nadzieje na doskonałą lekturę okazały się być złudnymi. Delikatnie bo delikatnie, ale jednak. Kolekcjoner skór, choć oczywiście jest powieścią interesującą, świetnie napisaną i trzymającą w napięciu, czego absolutnie nie mogę jej odmówić, nie miała w sobie TEGO CZEGOŚ, co ujęło mnie w przypadku czytanego kilka lat temu Kolekcjonera kości. Najnowsza powieść Deavera była jak niedzielny rosół, który je się ze smakiem, ale ma się świadomość, że mógłby być nieco lepszy, gdyby dodać doń jeszcze szczyptę soli. To kulinarne porównanie doskonale obrazuje moje odczucia odnośnie tej lektury. Gdyby nie naprawdę świetne zakończenie, z żalu płakałabym krwawymi łzami.

Do jednego nie mam za to absolutnie żadnych zastrzeżeń - Lincoln Rhyme i Amelia Sachs, główni (oprócz mordercy) bohaterowie powieści to naprawdę świetnie zgrana para śledczych. Ten pierwszy, jeżdżący na wózku geniusz, niemal od początku podąża krok w krok za mordercą, ta druga zaś to babka z hartowanej stali, która po prostu daje radę. I w zasadzie to właśnie oni zachęcają mnie do tego, żeby dać jednak Deaverowi szansę i zaprzyjaźnić się z nim na dłużej.

Tytuł oryginału: The skin collector
Liczba stron: 496
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 6 - dobra


środa, 1 kwietnia 2015

Miłada Jędrysik - Inny front

Jednym z moich tegorocznych, trochę nieuświadomionych postanowień, było częstsze sięganie po literaturę non-fiction. Inny front polskiej korespondentki wojennej Miłady Jędrysik wpasowuje się w to postanowienie idealnie i jest przy tym naprawdę dobry. 

Zanim przejdę do rzeczy, umówmy się co do jednego - literatura faktu, zwłaszcza ta mówiąca o wojnie, nie jest i nigdy nie będzie lekka, łatwa i przyjemna. Piszę te słowa dzień po tym, jak sieć obiegło zdjęcie kilkuletniej syryjskiej dziewczynki, która na widok aparatu fotograficznego podniosła ręce do góry w geście poddania się, myśląc, że aparat jest karabinem. Spojrzałam na tę dziewczynkę, a chwilę później zerknęłam na mojego syna. Myśl, że mógłby żyć w podobnej rzeczywistości, przyprawiła mnie o mdłości. Nie chciałabym dla niego takiego scenariusza.

Literatura mówiąca o wojnie ściska za gardło i uświadamia wiele bolesnych, niewygodnych prawd, o których w naszych milutkich i bezpiecznych czterech ścianach wolelibyśmy po prostu nie myśleć. Czasami nawet nie ma w tym temacie zbyt wiele do dodania, bo i jak skomentować coś z gruntu złego? Niektóre rzeczy po prostu mówią same za siebie. Miłada Jędrysik w Innym froncie pokazała, w jaki sposób wojna wpłynęła na rzeczywistość zwykłych ludzi. Przeskakując z Bałkanów do Iraku i z powrotem, dotknęła problemów tych, których wojna dosięgnęła całkowicie przypadkowo i tych, którzy robili co w ich mocy, by znaleźć się jak najbliżej działań zbrojnych. Jest przy tym reporterką operującą tak plastycznym językiem, że bez trudu wyobrazić sobie można poszczególne opisane przez nią sceny i ludzi. To wielki talent.

Mimo to ta książka, choć dobra, była dla mnie trochę jak kamyk w bucie. Niby da się wytrzymać, ale lepiej się go jak najszybciej pozbyć. Odetchnęłam z ulgą odkładając tę książkę na półkę.  Nie dlatego, że mi się nie podobała, tylko dlatego, że w pewnym sensie naruszyła moje poczucie bezpieczeństwa. Przybliżyła mi okropności wojny, o których egoistycznie, dla własnego psychicznego komfortu, zwykle nie rozmyślam i których wolałabym przenigdy nie doświadczyć na własnej skórze. I może właśnie dlatego, że jest jaka jest, warto ją przeczytać. Bo pokazuje, że życie to nie tylko Starbucks, Facebook i weekendowe zakupy w galerii handlowej. Że nigdy nie wiadomo, kiedy coś pójdzie nie tak i wojna będzie bliżej, niż mogłoby nam się wydawać.  

Liczba stron: 256
Wydawnictwo: W.A.B.


Ocena (1-10): 6 - dobra