Są takie dni, i ostatnio zdarzają mi się one niepokojąco często, że już o poranku wiem, że będzie słabo. Zaczyna się na przykład mokrym prześcieradłem świadczącym o tym, że komuś się przelało w pampersie. Albo gdy budzę się z powodu smrodu, bo mi pies chwilę wcześniej trzasnął bąka tuż obok głowy. Generalnie wstaję i albo wybuchnę, albo... nie no, nie ma alternatywy.
czwartek, 26 marca 2015
niedziela, 22 marca 2015
Wykopalisko #1 Twój pies, twoje gówno!
Z psem spaceruję. Niedaleko mnie idzie kobieta z
psem na smyczy i tuptającym obok niej dzieckiem. Dziecko wbiega na
trawę, nic nadzwyczajnego, bo jesień, liście takie żółte i tak
przyjemnie szeleszczą pod nogami. Nie wchodź na trawę, tam są psie kupy!
- krzyczy matka, a sekundę później ten jej pies, ten jej piękny,
biszkoptowy labrador o błyszczącej sierści kuca i robi swoje. Pewnie dużo, w
końcu to nie chomik. Kobieta rusza w dalszą drogę, łapiąc dziecko za rękę i przyciągając do siebie psa.
![]() |
| źródło |
- Proszę pani, może torebkę? - pytam, wyciągając foliowy woreczek z podajnika przyczepionego do smyczy mojego psa.
- Torebkę? Po co? - pyta, patrząc na mnie z obrzydzeniem, jak na gumę przyczepioną do podeszwy jej pięknego buta.
- Żeby posprzątała pani po swoim psie.
- Pani chyba żartuje, nie będę się w kupie babrać. Na trawę zrobił, nie ma po co sprzątać, samo się rozłoży.
czwartek, 19 marca 2015
Jak bardzo pokręcone są Twoje sny? - Przewodnik po świadomym śnieniu
Ze mną jest tak, że jak coś mi się śni, to na bogato. Nie ma rozmemłania, tylko na przykład metalowa rura od odkurzacza lądująca na twarzy atakującego mnie zombie (ostatnio w moim śnie o zombie aktywny udział brał Janek z Tramwaju nr 4!). Albo że stoję na balkonie w mieszkaniu moich rodziców i widzę, że z południa nadlatują wielkie statki kosmiczne. Albo że jestem w Poznaniu i Jarka z Jarkowych Bazgrołów każe mi kupić topinambur. Generalnie spoko, bo pamiętam sny właściwie z każdej nocy.
Ale czasami jest strasznie, a strasznie oznacza, że do spoko jest bardzo daleko, jak do Chin na przykład. Wczoraj miałam właśnie taki sen. Obudziłam się zlana potem i przerażona, bo mój psotny umysł zaserwował mi nocą drugą ciążę. W takich momentach oddałabym wiele, żeby posiadać umiejętność świadomego śnienia. Czyli wiecie, śni się wam coś wyjątkowo niekomfortowego lub nieprawdopodobnego, orientujecie się, że śnicie i dalej idzie według waszego scenariusza. Gdybym potrafiła śnić świadomie, robiłabym cuda. Supermoce, latanie, teleportacja, większe cycki...
I w tym momencie, jakby w odpowiedzi na moje oczekiwania, na scenę wychodzi trzech gości, którzy wzięli sobie za cel nauczyć świadomego śnienia takich opornych ludzi jak ja. Przewodnik po świadomym śnieniu, bo taki tytuł nosi książka, którą napisali, to właściwe bardziej podręcznik niż przewodnik, choć w odróżnieniu od tych typowych, jest podręcznikiem ciekawym. Gdybym trafiła na niego parę lat temu, kiedy byłam mocno nastrojona na nauczenie się świadomego śnienia, pewnie dziś nie miałabym z tym problemów. A tak... klops. Raz, jeden jedyny raz udało mi się odzyskać świadomość we śnie, lecz tak się tym faktem podekscytowałam, że niemal natychmiast się obudziłam. Moja kariera oneironauty była więc krótka. Zniechęciłam się. Ale teraz, gdy moje sny są wyjątkowo barwne i realistyczne, próbuję raz jeszcze, stosując te metody, o których napisano w Przewodniku. I nie, nie udało mi się wywołać świadomego snu, ale nie tracę nadziei. Jak mi się uda, to się pochwalę, a wy, jeśli chcecie zgłębić tajniki oneironautyki, sięgnijcie sobie po tę różową książeczkę, bo jest naprawdę fajna.
Tytuł oryginału: A field guide to lucid dreaming
Liczba stron: 304
Wydawnictwo: W.A.B.
Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra
sobota, 14 marca 2015
Tylko dla fanów, czyli Orson Scott Card - Teatr Cieni
Byłoby głupotą z mojej strony, gdybym pisząc o trzeciej książce Orsona Scotta Carda z serii Saga Cienia, miała kogokolwiek przekonywać, że owszem, jasne, bierzcie i jedzcie! Nie zrobię tego, a powód jest bardzo prosty. Trudno bowiem zachęcić kogokolwiek do czytania czegokolwiek od środka. Sorry więc, lecz jeśli nie znasz poprzednich dwóch tomów (moją opinię na ich temat znajdziesz tu i tu), nie czytaj dalej, bo nie masz po co.
Teatr Cieni to (znów!) jazda bez trzymanki. Naprawdę, od wielu miesięcy żyję w przekonaniu, że Card to jakiś cholerny geniusz, który zamiast rządzić światem, pisze sobie książki. Jasne, świetne książki, no ale ludzie... Tym razem spoglądamy sobie na polityczne rozgrywki na najwyższych szczeblach władzy i kawałek - nawet spory - normalnych, ludzkich problemów: Hegemon dowiadujący się, że jego rodzice nie są wcale tak niekumaci, jak myślał, Petra i Groszek próbujący ułożyć sobie życie, czyli standard dorastających ludzi w trochę bardziej kosmicznym wydaniu.
Pisanie, że Teatr Cieni jest fantastyczny, to oczywistość z gatunku tych, że piękna pogoda jest wtedy, gdy świeci słońce i jest ciepło. Każdy o tym wie, więc nie trzeba o tym mówić, ale trochę jakby nie mam wyjścia, bo to uprzejmość wydawnictwa Prószyński i S-ka sprawiła, że przeczytałam tę książkę i sami wiecie... jestem im to winna (tak, Drogi Wydawco, to jest ten moment, w którym ktoś z was nie dowierza w to, co czyta). A tak całkiem poważnie, o książki takie jak ta należałoby uaktualnić listę lektur szkolnych. Może wówczas czytanie z konieczności, żeby pani od polskiego nie narzekała, przestałoby być męką, a stałoby się przyjemnością.
Tytuł oryginału: Shadow Puppets
Liczba stron: 360
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra
wtorek, 10 marca 2015
Nie wydaliłam mózgu razem z łożyskiem
Bycie matką to wyzwanie. Nie jest tak, że wystarczy zmienić obsraną pieluchę, postawić przed dzieckiem talerz z obiadem i powiedzieć: jedz! Nie jest tak, że człowieka nie zalewa krew, kiedy po trzydziestej piątej próbie odciągnięcia dziecka od plątaniny kabli za telewizorem, ono szyderczo śmieje się rodzicowi prosto w twarz i poprawia piąchą, bo myśli, że to zabawne jak diabli.
Choć kocham go najmocniej na świecie, nie definiuję się przez mojego syna. Gdyby ktoś zapytał kim jestem, bycie matką nie byłoby pierwszą rzeczą, jaka przyszłaby mi do głowy. Gdyby ktoś odwiedził mój profil na Facebooku lub Instagramie, mógłby w ogóle nie zorientować się, że prawie dwa lata temu urodziłam dziecko. Natomiast gdy ktoś pyta, co u mnie słychać, doskonale wie, że nie odpowiadam: Mateuszowi wyszła lewa dolna szóstka! Ja i owoc mojego żywota to dwa odrębne byty, więc nie dziwią mnie już pytania zaskoczonych ludzi: to ty masz dziecko?!?! No mam, ale on nie jest mną, a ja nie jestem nim, więc wybacz synu, że nie wspominam o Tobie w każdej dyskusji, w jakiej biorę udział.
Elitarny klub matek
Ze mną jest trochę tak, że najpierw ja, później reszta świata. Nie czuję się komfortowo, gdy ktokolwiek wrzuca mnie do jednego wora z matkami, które realizują się wyłącznie przez macierzyństwo, dzidziusia na profilowym i album zatytułowany: Antoś, marzec 2015, a takich albumów na Facebooku na każdy miesiąc roku, począwszy od 2013. Ich prawo, ale to nie mój styl, ja tego nie czuję, mnie to nie kręci. Jestem poza tym, mnie przynależność do klubu stereotypowych matek dotyczy wyłącznie przez wzgląd na to, że w chwili porodu dołącza się do niego jakby automatycznie. I mogę protestować, wrzeszczeć i udowadniać, a i tak zawsze znajdą się ludzie, którzy spojrzą na mnie przez pryzmat mojego dziecka, zakładając, że skoro jestem matką, mój mózg wylądował w worku z odpadami medycznymi, razem z łożyskiem i całym poporodowym koktajlem.
Miłość nie na pokaz
I to nie tak, że zimny chów. Jestem dumna jak diabli z każdej rzeczy, którą robi mój syn. Że wie, jak robi baranek. Że goga to noga, ato to auto, kapka to kanapka, a jako to jajko. Że gdy mówię do chłopa: Waldek, masz kawę, Budda powtarza za mną, że Gabe, kahe. Że układa wieżę z klocków i przynajmniej trzy razy dziennie daje całusa naszemu psu. Tylko że te wszystkie rzeczy są nasze, nie na pokaz, nie dla całego świata, nie dla znajomych i obserwujących na Facebooku. Nie obchodzą pani w piekarni, ani pana od ogórków kiszonych. Granica jest niewyraźna, dla każdego w innym miejscu. Gdzie heheszki, tam heheszki, ale branie macierzyństwa tak bardzo na serio, tak jakby na świecie nie istniało nic poza nim... to nie ja.
Elitarny klub matek
Ze mną jest trochę tak, że najpierw ja, później reszta świata. Nie czuję się komfortowo, gdy ktokolwiek wrzuca mnie do jednego wora z matkami, które realizują się wyłącznie przez macierzyństwo, dzidziusia na profilowym i album zatytułowany: Antoś, marzec 2015, a takich albumów na Facebooku na każdy miesiąc roku, począwszy od 2013. Ich prawo, ale to nie mój styl, ja tego nie czuję, mnie to nie kręci. Jestem poza tym, mnie przynależność do klubu stereotypowych matek dotyczy wyłącznie przez wzgląd na to, że w chwili porodu dołącza się do niego jakby automatycznie. I mogę protestować, wrzeszczeć i udowadniać, a i tak zawsze znajdą się ludzie, którzy spojrzą na mnie przez pryzmat mojego dziecka, zakładając, że skoro jestem matką, mój mózg wylądował w worku z odpadami medycznymi, razem z łożyskiem i całym poporodowym koktajlem.
Miłość nie na pokaz
I to nie tak, że zimny chów. Jestem dumna jak diabli z każdej rzeczy, którą robi mój syn. Że wie, jak robi baranek. Że goga to noga, ato to auto, kapka to kanapka, a jako to jajko. Że gdy mówię do chłopa: Waldek, masz kawę, Budda powtarza za mną, że Gabe, kahe. Że układa wieżę z klocków i przynajmniej trzy razy dziennie daje całusa naszemu psu. Tylko że te wszystkie rzeczy są nasze, nie na pokaz, nie dla całego świata, nie dla znajomych i obserwujących na Facebooku. Nie obchodzą pani w piekarni, ani pana od ogórków kiszonych. Granica jest niewyraźna, dla każdego w innym miejscu. Gdzie heheszki, tam heheszki, ale branie macierzyństwa tak bardzo na serio, tak jakby na świecie nie istniało nic poza nim... to nie ja.
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka Baran (@zielona_cytryna)
Biorę na ręce, przytulam, całuję, łaskoczę i głaszczę. Turlam się, daję sobie wchodzić na głowę i bawię klockami, choć interesuje mnie to tak mocno, jak budowa silnika. Wchodzę w kałuże, zbieram patyki, przesypuję w rękach brudny piasek i tańczę na środku chodnika śpiewając, że my jesteśmy krasnoludki. Ale nikt z was nie musi o tym wiedzieć.
niedziela, 8 marca 2015
Dbasz o swoje szczęście?
Wychodzę ze strefy komfortu. Opuszczam kokon, rozwijam skrzydła i przekręcam klucz w zardzewiałym zamku skrzypiących, nigdy nie używanych drzwi. Podążam krok za krokiem, uczę się mówić "nie" i przestaję wstydzić, prostuję plecy, oddycham głęboko i zmierzam w kierunku, który widzę coraz wyraźniej.
Tak wyszło, i nawet specjalnie tego nie planowałam, że sobotę, dzień przed Dniem Kobiet spędziłam robiąc rzeczy, o które sama siebie nawet bym nie podejrzewała. Zachęcona niezwykle inspirującym podejściem Igora, opuściłam bezpieczne cztery ściany swojego "właściwie trochę się wstydzę" i "to nie w moim stylu", wsadziłam dupsko w tramwaj i... pojechałam na zdjęcia, które robił mi Marcin, a do których pięknie pomalowała mnie jego druga połówka, Ola.
Zrozumcie: ja, której bliżej do dębu Bartek niż chodzącej po wybiegu wiotkiej jak witka wierzbowa modelce, sama o te zdjęcia poprosiłam. Sama, tymi samymi palcami, którymi teraz piszę, wystukałam zgłoszenie do projektu Gęby Internetów i prawie umarłam z wrażenia, gdy Marcin wcale mnie nie wyśmiał i nie powiedział: blogspot won, tam są drzwi.
A potem, po zdjęciach, pojechałam do sopockiej Zatoki Sztuki na Festiwal Zatoka Kobiet, gdzie coś we mnie pękło.
![]() |
| źródło |
Tylko ja mogę zadbać o własne szczęście
Nie mój syn, nie mój partner, nie moi rodzice, znajomi i nieznajomi. Ja, tylko ja. Prawie dwadzieścia siedem lat zajęło mi uświadomienie sobie tego, a gdy już to zrobiłam, poczułam się, jakbym odkryła nową planetę. Tak chyba czasami jest z tymi cholernymi truizmami, że jak już do człowieka dotrą, to jakby mu kto w mordę dał.
Weszłam do Zatoki Sztuki myśląc, że gdzie ja się właściwie pcham, w te opary drogich perfum, pomiędzy te torebki od trzystu złotych wzwyż trzymane w rękach przez kobiety biznesu... i znowu szok! Że to jednak nie tak, jak myślę, że tu przecież zwykłe kobiety są, nie tylko te, co zarabiają pięciocyfrowo, ale te, co trzycyfrowo również, i że tu nie ma lepszych, i nie ma gorszych, bo wszystkie jesteśmy kobietami i każda z nas chce być szczęśliwa.
I o to właśnie w Festiwalu Zatoka Kobiet chodziło. Wszystko, o czym mówiły zaproszone na Festiwal kobiety, Katarzyna Figura, Henryka Krzywonos, Ilona Łepkowska, Maja Sablewska, Hanna Konarowska (to te, których miałam przyjemność słuchać) i w końcu Agata Młynarska, obracało się wokół szczęścia, samorealizacji i pasji. Przez chwilę pomyślałam sobie, że tym wszystkim znanym z pierwszych stron gazet babkom łatwo jest mówić, że poszukiwanie szczęścia jest takie łatwe, bo jakie one mogą mieć do cholery problemy? Że ktoś im policzki za mocno wypełnił? A potem zrozumiałam, że dla każdej z nas szczęście znaczy coś innego, że to ten wewnętrzny płomień, to samozadowolenie, ta zdolność do uśmiechania się w każdej sytuacji i szukania pozytywów nawet tam, gdzie pozornie nie mają one prawa istnieć. Tego szukam.
czwartek, 5 marca 2015
Tylko dla kobiet: Diane Chamberlain - Milcząca siostra
Są w życiu rzeczy, które wiemy na pewno. Że pierwsza i pięćdziesiąta ósma łyżeczka Nutelli smakują tak samo dobrze. Że ZUS pewnego dnia trafi szlag. Że karma wraca. I że Diane Chamberlain pisze doskonałe książki.
Kiedy wszystko jest nie tak, jak być powinno, kiedy wiatr wieje zbyt mocno, zupa jest zbyt gorąca, kawa zbyt zimna, a dziecko zbyt marudne, zostaje Chamberlain. Ona nigdy nie jest "zbyt". Chamberlain zawsze jest w sam raz, jak skrojona na miarę. Na te dni, kiedy nie wiesz, czy bardziej chce Ci się wymiotować, płakać, wrzeszczeć, czy wyjść z siebie i stanąć obok, polecam Chamberlain. Ona niczego od Ciebie nie zechce. Ona po prostu jest i na kilkuset stronach wydanych przez Prószyńskiego daje Ci to, co umie najlepiej. A pisze skubana tak, że trudno jej nie kochać.
Ale uwaga - pisze po babsku. Nie oszukujmy się, nie ma takiej możliwości, żeby spotkać w tramwaju gościa z książką Chamberlain pod pachą. Albo inaczej, szansa może i jest, ale większą masz na to, że trafisz szóstkę w totka. Wierzcie mi lub nie, ale z powodu Milczącej siostry moje dziecko przez kilka godzin robiło, co tylko chciało. Siedziało na kuchennym blacie i waliło drewnianymi łyżkami o garnki, wysypywało psią karmę z worka i obejrzało miliard bajek z rzędu. Złamałam swoje zasady i czytałam, gdy mój syn nie spał. Nie było siły, która oderwałaby mnie od tej książki. Chamberlain sprawiła, że na kilka godzin zamieniłam się w Matkę Nie Używającą Słowa Nie. A to się naprawdę rzadko zdarza.
Nie zamierzam wgłębiać się w fabułę, bo żal mi odbierać przyjemność tym, którzy po Milczącą siostrę dopiero sięgną. W skrócie chodzi o to, że Riley, młoda, ledwie dwudziestokilkuletnia, zostaje sama. Prawie sama, nie licząc jej brata, weterana, któremu utrzymywanie stosunków międzyludzkich idzie tak sobie, raczej gorzej niż lepiej. Riley od jakiegoś czasu nie ma matki, a teraz również ojca, którego testament musi zrealizować. I tu zaczyna się cała zabawa (weźcie to w cudzysłów), bowiem Riley zaczyna przy okazji poznawać szczegóły samobójczej śmierci swojej siostry, która zdarzyła się ponad dwadzieścia lat temu. Ja wiem, że to wszystko może nie brzmi zbyt oryginalnie, ale jest naprawdę dobre. Książki Chamberlain mają w sobie coś, co nie pozwala się od nich oderwać. To trzecia lub czwarta jej powieść na moim czytelniczym koncie i jak dotąd żadna mnie nie rozczarowała - to świetne obyczajówki i kto wie, czy nie lepsze niż te wychodzące spod pióra Picoult. Milcząca siostra jest świetna, po prostu. I nie ma tu żadnego "ale".
Tytuł oryginału: The Silent Sister
Liczba stron: 456
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna
Nie zamierzam wgłębiać się w fabułę, bo żal mi odbierać przyjemność tym, którzy po Milczącą siostrę dopiero sięgną. W skrócie chodzi o to, że Riley, młoda, ledwie dwudziestokilkuletnia, zostaje sama. Prawie sama, nie licząc jej brata, weterana, któremu utrzymywanie stosunków międzyludzkich idzie tak sobie, raczej gorzej niż lepiej. Riley od jakiegoś czasu nie ma matki, a teraz również ojca, którego testament musi zrealizować. I tu zaczyna się cała zabawa (weźcie to w cudzysłów), bowiem Riley zaczyna przy okazji poznawać szczegóły samobójczej śmierci swojej siostry, która zdarzyła się ponad dwadzieścia lat temu. Ja wiem, że to wszystko może nie brzmi zbyt oryginalnie, ale jest naprawdę dobre. Książki Chamberlain mają w sobie coś, co nie pozwala się od nich oderwać. To trzecia lub czwarta jej powieść na moim czytelniczym koncie i jak dotąd żadna mnie nie rozczarowała - to świetne obyczajówki i kto wie, czy nie lepsze niż te wychodzące spod pióra Picoult. Milcząca siostra jest świetna, po prostu. I nie ma tu żadnego "ale".
Tytuł oryginału: The Silent Sister
Liczba stron: 456
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna
poniedziałek, 2 marca 2015
Tagi, wrzuty i bombing czyli Arturo Pérez-Reverte - Cierpliwy snajper
Kiedy byłam grubą, brzydką małolatą ubierającą się w szerokie, zdecydowanie nie damskie spodnie i bluzy z kapturem, diabelnie imponowali mi starsi ode mnie chłopcy (gimbusy), jeżdżący na deskach, słuchający hip hopu i wrzucający swoje tagi gdzieś w przejściach podziemnych i na ścianach okolicznych budynków.
Potem dorosłam, szerokie spodnie wsadziłam w głąb szafy, a moja miłość do domorosłych grafficiarzy uleciała gdzieś w dal. Minęło trzynaście lat i nagle bum, jak grom z jasnego nieba Znak zaatakował mnie nową powieścią Arturo Péreza-Reverte. I co? Że niby ja nie przeczytam? Ja? No i przeczytałam.
Nie będzie to rozbiór na części pierwsze. Nie będzie to rozwleczona analiza i interpretacja, ę ą i te sprawy, bo dostaję wysypki na widok długich opinii. TL;DR i tyle. Zatem do dzieła!
Nie będzie to rozbiór na części pierwsze. Nie będzie to rozwleczona analiza i interpretacja, ę ą i te sprawy, bo dostaję wysypki na widok długich opinii. TL;DR i tyle. Zatem do dzieła!
Alejandra Verela, dla znajomych Lex, dostaje propozycję. Ma odnaleźć Snipera, legendę wśród grafficiarzy i przekonać go do czegoś, co prawdopodobnie wcale mu się nie spodoba. Ale Lex jest twardą babką, więc bierze to na klatę i rusza na poszukiwania, stopniowo zanurzając się w świecie wrzut i bombingu, i próbując zrozumieć środowisko twórców street artu, którzy mają swoje ideały i starają się żyć w zgodzie z nimi. Podążając tropem Snipera Lex odkrywa, że również ona jest śledzona. Niespecjalnie jej się to podoba, ale ponieważ ta kobieta ma jaja większe niż niejeden facet... ach, co wam będę mówić, dobry film by z tego wyszedł.
Kiedy pierwszy raz sięgnęłam po Reverte, miałam osiemnaście, może dziewiętnaście lat. Szachownica flamandzka, bo to była pierwsza książka tego hiszpańskiego pisarza, jaką miałam w rękach, zrobiła na mnie duże wrażenie. Cierpliwy snajper jest - o Boże, co za ulga! - równie dobry. To nie jest powieść, którą łyka się do popołudniowej kawy i zapomina w chwilę po odłożeniu. Wszystkie te rzeczy, o których Reverte pisze (a jak on w ogóle pisze!) w odniesieniu do street artowców, trzeba przed połknięciem dokładnie przeżuć, by dokładnie poczuć ich smak. Warto, wrażenia gwarantowane, nawet jeśli pierwsze kilkadziesiąt stron nie wydaje się być specjalnie zjadliwych.
Liczba stron: 320
Wydawnictwo: Znak
Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra



