poniedziałek, 23 lutego 2015

Epizod pierwszy - Ebola

Dzień jak każdy inny, śniadanie, kawa, spacer z dzieckiem, wygłupy, potem on śpi, ja przeglądam wiadomości w sieci i nagle widzę, że Ebola, Ebola, Ebola. Zachodnia Afryka, Ebola. Wzrasta liczba zarażonych. Ebola. Jezu, EBOLA. To koniec. 

źródło
Umrzemy, na pewno umrzemy, tylko ile mamy czasu? Ebola. Jezu, Ebola. Z Zachodniej Afryki do Europy, a potem z głowy, potrzebujemy wody, wody, wody i puszek, w Walking Dead szukali puszek, mają długi termin przydatności do spożycia. Nie będziemy wychodzić na dwór, trudno, będziemy wietrzyć, kiedyś to się skończy. Ebola! Chce mi się wymiotować, Boże, za ile on wróci z pracy? WHO, szybko, na stronę WHO. Co tu piszą, co piszą? 
Today 15 new suspected cases were reported in Guinea (8 in Guekedou and 2 in Macenta, in addition to the 5 cases in Conakry). The case fatality rate (CFR) is 64%. All age groups have been affected but most of the cases are adults aged 15-59 years. (27.03.2014, źródło: www.who.int)
 
Boję się. Serce mi przyspiesza, w gardle zasycha. Ebola, Ebola, Ebola. To cholerne słowo wpadło mi do głowy i nie chce wyjść, ta cholerna epidemia, Boże, przecież nie ma na to lekarstwa, to koniec, będzie jak w tych wszystkich filmach, które widzieliśmy, kwarantanna, a potem nas rozstrzelają albo umrzemy na ulicy, Jezu! Ale chwila, sekunda, myśl spokojnie, hej! Nie żyjemy w Afryce, tam jest bieda, głód, brud, oni tam chorują, bo dotykają trupów przed pogrzebem, poza tym Ebola przenosi się z wydzielinami ciała, do cholery! Uspokój się! A jeśli ktoś na mnie kichnie? Jeśli dotknę klamki, której wcześniej dotykał ktoś chory? Może rękawiczki? Tak, trzeba będzie kupić rękawiczki. Ale co z dzieckiem, Boże, przecież on jest malutki, nie zrozumie, że nie wolno niczego dotykać, nie będzie mógł wychodzić na zewnątrz. A pies? Jeśli coś na łapach przyniesie? 

Google.
Ebola śmiertelność.
Ebola sposób zarażenia. 
Ebola objawy.    
W ciągu pół godziny staję się epidemiologiem najwyższej klasy. Cześć, dobrze, że już jesteś, Ebola w Afryce, musimy mieć jakiś plan, słyszysz? Jak to mam się nie przejmować, na nią nie ma lekarstwa, przecież mamy dziecko!

I nagle koniec. Spokój. Po kilku dniach z Ebolą plączącą się po głowie, nagle cisza. Jaka ja głupia byłam, że tak się bałam. Ha ha ha, Ebola, że też sobie myśli zajmuję czymś takim, phi, trzeba pomyśleć nad tortem na roczek, to już niedługo. 

Mija kwiecień, maj, czerwiec... i nadchodzi lipiec. A w lipcu znowu. Artykuł na Onecie, że Ebola wymyka się spod kontroli. Tyle wystarczy.

Ebola, Ebola, Ebola. Wciąż, i wciąż, i wciąż. W środku nocy, gdy wstaję do dziecka, sprawdzam stronę WHO. Mam ją w zakładkach, wchodzę tam z drżeniem serca i uważnie śledzę wszystkie cyferki. Po raz kolejny kilka dni mam wyjętych z życia, bo Ebola, a on nagle dzwoni z pracy, że słyszałaś? W Radio Gdańsk mówili podobno przed chwilą, że w Rębiechowie wylądował facet z podejrzeniem Eboli. Prawie mdleję. Sprawdzam wszystkie serwisy internetowe i oddzwaniam, że nic nie ma, Waldek, nic nie ma! Łzy napływają mi do oczu. Trzeba uciekać. Ej, spokojnie - mówi - kumpel tylko żartował. Więc i ja żartuję. Nic się przecież nie stanie, gdzie Afryka, gdzie Europa, phi tam, Ebola. Oglądam The Last Ship i wcale się nie boję, w ogóle, no, może trochę. Już tylko raz dziennie sprawdzam stronę WHO, tak dla pewności. To nic, że liczba zarażonych rośnie, nic nam przecież nie grozi. 

To był pierwszy.

sobota, 21 lutego 2015

ZBIORCZY #4 - Pandemia, Wiem o tobie wszystko - bój się, człowieku!

Muszę być chyba masochistką, no bo jak inaczej wytłumaczyć, że sama, z własnego wyboru i świadomie czytam książki, które przyprawiają mnie o ciarki? Od zawsze bardzo mocno boję się dwóch rzeczy - że wybuchnie gigantyczna pandemia, wskutek której wszyscy umrzemy lub że ktoś, kto będzie szedł za mną zbyt długo albo zbyt często na mnie zerkał, okaże się seryjnym mordercą. I ja, mimo tych lęków, jak gdyby nigdy nic czytam sobie... 


Jana Wagner Pandemia

Warto jest zwracać baczną uwagę na komentarze pod postami i wykorzystywać sugestie komentujących. W ten właśnie sposób trafiłam na Pandemię, fenomenalną rosyjską powieść, którą w zasadzie śmiało zaliczyć można do nurtu fantastyki postapokaliptycznej. Mamy tu wszystko, czego od tego typu książki możemy oczekiwać - wartką akcję, bohaterów budzących skrajne emocje i zręcznie skonstruowaną, diabelnie realistyczną fabułę. Mile zaskakuje fakt, że główną bohaterką powieści jest kobieta, przez co poznawanie trudnej, apokaliptycznej rzeczywistości jej oczami było dla mnie czymś nowym, bardzo świeżym i zdecydowanie innym, niż w przypadku książek, w których prym wiodą mężczyźni. Polecam, bo to kawał dobrej, rosyjskiej literatury.




Tytuł oryginału: Vongozero
Liczba stron: 432
Wydawnictwo: Zysk i S-ka

 
Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna



Claire Kendal Wiem o tobie wszystko 

Brr, brr, brr i jeszcze raz brr. Jeśli nie kręcą was tematy postapokaliptyczne i wolicie raczej książki, w których stopniowo narastające napięcie wyzwala w was coraz większe przerażenie... tadam, oto jedna z nich. W skrócie: Wiem o tobie wszystko to książka o kobiecie prześladowanej przez faceta, do którego nie dociera, że jeśli ona każe mu spadać na bambus, to wcale nie oznacza, że tym samym zaprasza go na randkę. To taka historia, która budzi w czytelniku autentyczny niepokój i która każe mu się cieszyć, że nie jest w sytuacji głównej bohaterki. To jedna z najlepszych książek na temat stalkingu jakie czytałam, oprócz niej polecam także:
- Olga Rudnicka Cichy wielbiciel
- Elizabeth Haynes W najciemniejszym kącie
- S. J. Watson Zanim zasnę 


Tytuł oryginału: The book of you
Liczba stron: 414
Wydawnictwo: Akurat

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna

środa, 18 lutego 2015

Czy sequel zawsze musi być zły? (P. D. James - Śmierć przybywa do Pemberley)

Niektórych rzeczy nie powinno się robić. Nie powinno się na przykład pluć na ulicy, rozrzucać papierków i zostawiać na trawniku kupy swojego psa. Nie powinno się też oceniać ludzi po wyglądzie. I - co w tym momencie najbardziej nas interesuje - nie powinno się pisać sequeli, jeśli się nie ma na nie pomysłu, a Pan Bóg poskąpił talentu.  

Phyllis Dorothy James zrobiła coś bardziej ryzykownego niż czytanie Biblii na skraju urwiska. Napisała bowiem sequel Dumy i uprzedzenia, książki, która sprawiła, że ideałem mężczyzny stał się nie kto inny, a pan Darcy. Książki, która na zawsze zmieniła umysły kobiet, na litość boską! Duma i uprzedzenie jest świętością i nie można sobie, ot tak po prostu, wstać któregoś ranka i stwierdzić: a, napiszę se sequel. Jeśli ktoś wierzy w piekło, może podejrzewać, że tam właśnie, bo tam jest ich miejsce, lądują autorzy nieudanych sequeli. Tak, trzymam was w napięciu, ściskam was za jaja gardła i wiem, że jedyne, czego pragniecie, to poznać odpowiedź na pytanie, CZY SEQUEL DUMY... JEST W PORZĄDKU?!

Możecie odetchnąć z ulgą. Pośladków wam nie urwie, ale James raczej nie wyląduje w piekle. Najwyżej w czyśćcu. Śmierć przybywa do Pemberley w sześć lat po ślubie Lizzie i Darcy'ego, kiedy zdążyli oni dorobić się już dwóch mini-Darcych, a ich życie upływa spokojnie, szczęśliwie i dostatnio. Nic jednak nie trwa wiecznie, więc coś musi się popsuć. W ten oto sposób do Pemberley, ni stąd, ni zowąd przyjeżdża infantylna, egzaltowana i durna siostra Elizabeth, Lydia i wrzeszczy, że Wickham nie żyje (dla tych, którzy nie znają Dumy... - Wickham to taki dupek, który zalazł za skórę niemal wszystkim). Robi się trochę nieprzyjemnie, co zresztą nikogo nie powinno dziwić. Tyle o fabule, bo każdy w miarę lotny człowiek domyśla się, jaka jest kolejność wydarzeń w książkach, gdy kogoś mordują. 

Przechodzimy więc do zasadniczej kwestii:

Pytanie pierwsze: czy książka jest dobra? 
Odpowiedź: nie jest najgorsza, choć nie sądzę, by sequelem Dumy... powinien być akurat kryminał.

Pytanie drugie: czy warto ją przeczytać? 
Odpowiedź: warto, ale bardziej zadowoleni będą z niej ci, którzy Dumy i uprzedzenia nie czytali. 

Pytanie trzecie (dla znawców): czy Darcy wciąż jest cudowny? 
Odpowiedź: Stracił część swojej niesamowitości, ale to oczywiste, że każdy mężczyzna lepiej prezentuje się przed ślubem. 

Tytuł oryginału: Death comes to Pemberley
Liczba stron: 321

Ocena (1-10): 6 - dobra


 

niedziela, 15 lutego 2015

Mój pierwszy czytnik - Lark Freebook 6.0 - opinia

Jestem technologicznym ignorantem. Totalnie nie obchodzi mnie, który model Samsunga króluje na rynku, jaka firma produkuje najlepsze tablety i czym różni się Kindle Paperwhite od Kindle'a innego rodzaju. Jest to wiedza, którą przeważnie uważam za totalnie zbędną i do niczego mi niepotrzebną, zwykle więc ufam tym, którzy w temacie orientują się  lepiej ode mnie, lecz moje wymagania są raczej nieduże.

Nigdy specjalnie nie interesowałam się czytnikami e-booków i choć od czasu do czasu myślałam, że przyjemnie i wygodnie byłoby czytnik posiadać, zawsze myśli te wypierane były przez ważniejsze sprawy, czyli o Boże, pampersy się kończą! albo Waldek, znowu schudłam pół kilo, Jezu! Takie życie, sami widzicie. I gdyby kilka miesięcy temu ktoś zapytał mnie, jaki czytnik chciałabym mieć, odpowiedziałabym, że wszystko mi jedno. E-booki ogarniałam w telefonie, więc każdy czytnik posiadający E Ink, czyli elektroniczny papier (takie cudo, od którego nie męczą się oczka), byłby w porządku i brałabym go z pocałowaniem ręki. Tym oto sposobem trafił do mnie Lark Freebook 6.0.

Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Agnieszka B. (@zielona_cytryna)


Zerkam na informacje znajdujące się na opakowaniu i oto, czo ten czytnik ma lub potrafi:* 6" ekran w technologii E Ink®
* Rozdzielczość ekranu 800x600 pikseli
* Procesor Allwinner E200
* Wbudowana pamięć flash 2GB
* Obsługa plików graficznych: BMP, GIF, JPG
* Obsługa plików muzycznyh: AAC, FLAC, OGG, MP3, WAV, WMA
* Obsługa plików tekstowych DRM (e-pub, PDF), FB2, TXT, mobi, html, RDB, RTF
* Menu w języku polskim
* Wbudowane dwa głośniki

To wszystko tak naprawdę niewiele mnie nie interesuje. No dobra, istotna jest pamięć, to, jakie pliki tekstowe obsługuje czytnik, jak bardzo można powiększyć czcionkę, ale nic więcej. Rzeczy takie jak zmiana kroju czcionki (takiej opcji mój model czytnika nie posiada) wydają mi się być zupełnie zbędne (dlatego, że jej nie mam?). Jaka jest, taka jest, wszystko tu zależy od e-booka, ale na litość boską, to dla mnie nie problem, w końcu nie ma to większego wpływu na moje życie. Tyle.

Choć Lark nie przyszywa guzików i nie robi kawy, jako czytnik sprawuje się przyzwoicie. Ma kilka minusów, jak na przykład ten, że czasami nie reaguje za pierwszym razem (ani za drugim, ani za trzecim...) na przycisk zmiany strony. Albo że łatwo się brudzi, bo ma gumowaną obudowę, ale to już chyba moja wina, w końcu #przyjedzeniusięnieczyta. Tak czy siak, dotykając tego modelu Larka lepiej mieć czyste paluszki, bo inaczej jest kiepsko. Co do baterii - ta wydaje się być przyzwoita. Mówię, że wydaje, bo czytnik trafił mi się używany i nie wiem, jak sprawował się na początku, ale na jednym ładowaniu (przez USB, 5-6 godzin) aktualnie czytam kilka książek. I mimo że to nie Maserati wśród czytników, a raczej Opel, to Oplem przecież też jeździ się wygodnie (nigdy nie jechałam Maserati, ale myślę, że takie porównanie jest w porządku), prawda?

źródło

piątek, 13 lutego 2015

Make Life, a tfu, Harder, czyli Maciej i Lucjan udają pisarzy

Jest dopiero trzynasty dzień lutego, w dodatku piątek, czyli mamy początek roku i już jest do dupy, jakby sam luty był za mało gówniany. I na dokładkę do całej tej żenady i biedy, Lucjan i Maciej, czyli duet bezczelnie wspinający się na plecach Kasi Tusk udają pisarzy, co jest trochę słabe, bo kto w wieku trzydziestu lat pisze o głupotach, zamiast zająć się prawdziwą pracą, no ale dobra. Literackiego Nobla i tak z tego nie będzie, najwyżej papier toaletowy.

Bogu dziękuję i Prószyńskiemu, że dostałam tę książkę jeszcze przed premierą i wszem wobec mogę głosić, że szkoda złamanego grosza na te marne wypociny, na te wulgarne, kloaczne i prostackie wynurzenia. Lepiej kupić Grę o Ferrin czy coś Coelho. Nie że wymyślam, o nie! Czytałam na czytniku, który wskutek całego tego czytania wygląda jak nieboskie stworzenie, bo:
- oplułam go colą, co mi zamiast do brzuszka, nosem jakimś cudem wyprysnęła;
- ufajdałam go lekko już przeżutym Michałkiem białym firmy Wawel, bo mi wyleciał z buzi przy czytaniu.
Strat w ludziach na szczęście żadnych, ale przy jednym, wyjątkowo nagłym ataku pełnego politowania rechotu, prawie obudziłam dziecko. Prawie. 

Maciej i Lucjan (co to w ogóle za imię...), dobrze, że nie podpisują się nazwiskiem, to będzie mniejszy wstyd na dzielni i w rodzinie, to ludzie wyzuci z wszelkich wyższych uczuć. Wygląda na to, że byli na wagarach, gdy ich rodzice próbowali wbić im do głów zasady dobrego wychowania. Bezlitośnie szydzą z ludzi gorszych, na przykład z mieszkańców Podkarpacia, i w ogóle ze wszystkich innych, wynosząc jednocześnie samych siebie na szczyt elokwencji. Dno i cebula, jak śmią się wyrażać, dotyczy ich w równie wielkim stopniu. Tak, panowie, wiem, że to przeczytacie, ale taka jest prawda. Żadne z was pisarzyny, tylko - jak sami mówicie o innych - kasztany, w dodatku nadgniłe. Albo buraki, żeby było dosadniej.

Szkoda czasu, pieniędzy, nerwów, naprawdę jest w tym kraju kogo czytać, a nie takich dupków, co to im się sława zamarzyła i jadą po bandzie, nie licząc się z nikim i z niczym, plując na wszelkie wartości, świętości i dobra narodowe. Mam apel do Prószyńskiego - weźcie się może za wydawanie prawdziwej literatury, a nie takiego szajsu, co?


*** 

No dobra. Kłamałam.


***
Nie no, serio, kłamałam. Macieju, Lucjanie, choć niektóre części waszych serc należą do mnie...



... ja oddaję wam CAŁE MOJE SERCE!!!!!!!11111jedenjeden

Ta książka to MAJSTESZTYK. To godziny niepohamowanego RECHOTU, już nawet nie śmiechu, RECHOTU, obrzydliwego, a przez to diabelnie zabawnego żartu, szydery i tego, co w Make Life Harder pokochałam od początku, czyli ORYGINALNOŚCI. Nie znalazłam tu nic, co mogłabym skwitować hasłem: nie no, panowie, przegięliście. NIC. Jest moc, więc kupować i czytać, tak, nawet wy tam, na Podkarpaciu. 


Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 9 - wybitna

wtorek, 10 lutego 2015

Holly Bourne - Przeznaczeni. Czyli o tym, czy książka dla nastolatków może być zła?

Mam swoje  guilty pleasures. Solone paluszki z Biedry, Nutella, cola light... i zdarza się, że od czasu do czasu na listę wciągam również książki dla nastolatków*. Nastolatek, powinnam uściślić, bo nigdy w życiu nie spotkałam nastoletniego chłopaka zaczytanego w powieściach podobnych do tej, o której zaraz szrajbnę słów parę. Ale od początku, bez zbędnego pitu pitu.

OTÓŻ. Jest sobie ona i on. Poppy i Noe. I tak, owszem, znamy to już z tryliardów innych książek i z własnego życia, jest big love, fajerwerki, ogromna żądza, nienasycenie i bielizna mająca ochotę uciec na podłogę, no standard. Ale - i to również dobrze znamy - pojawia się problem przez wielkie PE, a w Przeznaczonych problemem tym jest, że za każdym razem, gdy Poppy i Noe zbliżają się do siebie zbyt mocno, zagraża to istnieniu Ziemi. Innymi słowy, jeśli zdecydują się uprawiać seks, będzie buba, pyk i armageddon. Trochę kicha. 


 Ale to nie wszystko. Problemem jest również to, że ja mam problem z tą książką. Z tą, i z wszystkimi innymi książkami, których targetem są dziewczyny w wieku, że tak sobie strzelę, 13-19. Cóż, mam już dwa razy trzynaście, więc w zasadzie każdy z was mógłby powiedzieć: ej, starucho, weźże się za literaturę geriatryczną, hę? Tylko że ja mam to w nosie, bo gdzieś w głębi mnie wciąż tkwi ta młoda, nastoletnia Agnieszka, która namiętnie czytywała romanse dla nastolatek i czasami lubi przypomnieć sobie dawne czasy. Tu pojawia się wspomniany wcześniej problem. Ja naprawdę dostrzegam, że Przeznaczeni to nie książka wysokich lotów. Że jest napisana raczej słabo, że język bohaterów jest dość realny, młodzieżowy, i przez to drażniący, że bohaterowie bywają wkurzający, a ich zachowanie totalnie beznadziejne... ale znów: nie jestem targetem tej książki i to, co irytuje mnie jako czytelnika starszego, będzie kompletnie niedostrzegalne dla gimnazjalistki. Jestem szczera, kawa na ławę, karty na stół. To, że przeczytałam tę książkę, jest wynikiem faktu, że naprawdę miałam na to ochotę. Nie jestem rozczarowana, bo czytało mi się ją świetnie i oceniam ją wysoko pod względem samej historii i tego, że dostarczyła mi sporo przyjemności i "niemyślenia". Gdybym miała porównać to do czegoś prosto z życia, najbliżej byłaby wątróbka z jabłkami. Wygląda fatalnie, niezjadliwie, niefotogenicznie i źle prezentuje się na Instagramie, ale jest pyszna tak, że omnomnom.  

* choć bliżej mi do trzydziestu niż dziewiętnastu!

Tytuł oryginału: Soulmates
Liczba stron: 325
Wydawnictwo: YA!

Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra

piątek, 6 lutego 2015

Dyktatura zombie, czyli John Sweeney - Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu

Piekło na ziemi - jeśli istnieje, na pewno znajduje się w Korei Północnej. Jeżeli zaś ktoś wierzy w reinkarnację i w swoim życiu zrobił naprawdę wiele złego, stawiam, że za karę odrodzi się właśnie w KRLD. W sumie na jedno wychodzi. 

Korea Północna. Tajna misja w kraju wielkiego blefu jest kolejną odhaczoną przeze mnie na liście książką na temat tego najbardziej tajemniczego, rządzonego twardą dyktatorską ręką państwa. Co można napisać o kraju, na temat którego wiadomo, że panuje tam niewyobrażalna wręcz bieda i głód, a jego przywódcą jest kolejny z dynastii Żądnych Poklasku, Uwielbienia I Bezgranicznego Oddania Kimów, Kim Dzong Un? Sweeney udowadnia, że mając przenikliwe oko i cięty jak brzytwa język można okazać jednocześnie pogardę i empatię - tę pierwszą w stosunku do koreańskiej władzy, drugą zaś w odniesieniu do obywateli KRLD, którzy przecież nie są winni temu, że rządzi nimi banda ogarniętych manią wielkości troglodytów. 


Sweeney ma jaja. Do Korei Północnej wybrał się udając profesora uniwersyteckiego, którym zdecydowanie nie jest. Ale niby dlaczego miałby tego nie robić? Skoro północnokoreański reżim uważa się za najbardziej rozwinięte państwo na świecie i nieustannie wbija to do głów swoim biednym obywatelom, czemu Sweeney wjeżdżając do KRLD miałby nie podawać się za profesora? Dał sobie chłopina radę, propsuję, kłaniając się nisko. I ów Sweeney, jako profesor i opiekun swojej studenckiej grupy spędził w Korei Północnej kilka dni, obserwując ten kraj absurdów i wychwytując swoim zachodnim okiem wszystkie durnowatości, jakie mu na każdym kroku przedstawiano. A jakie? A na przykład takie, jak bibliotekę bez książek. Bez normalnych książek, pozwolę sobie uściślić. Albo szpital, w którym pacjenci przebywają tylko do określonej godziny. Brzmi jak kiepski żart? Nie dla Koreańczyków. Autor dał więc upust swoim odczuciom i przelał je na papier. Nie wyszła mu wprawdzie tak dobra pozycja jak Światu nie mamy czego zazdrościć Barbary Demick, ale wciąż jest to całkiem przyzwoita książka, rzucająca trochę światła na tajemniczy reżim Kimów. Specyficzny sposób narracji Sweeneya może się podobać, choć mnie na kolana nie rzucił, nawet pomimo zabawnych zombieodniesień. Doceniam tę książkę głównie za to, że dostarczyła mi porcję stosunkowo świeżej wiedzy na temat Korei Północnej. Warto choćby przekartkować.    

Liczba stron: 400
Wydawnictwo: MUZA SA

Ocena (1-10): 6 - dobra

Za książkę dziękuję:

http://www.bdkultura.pl/

środa, 4 lutego 2015

Używaj przecinków!

Chodzę tak sobie po internetach i chodzę i myślę że w zasadzie przecinki nikomu do niczego potrzebne nie są w końcu tak wielu z nas w ogóle sobie je odpuszcza i macha na to ręką mówiąc że przecież nie muszę używać przecinków sens się liczy a nie tam interpunkcja przecież nie jesteśmy w szkole.



Piękne takie piękne byłoby życie bez przecinków a gdyby jeszcze ortografię wyrzucić na śmietnik byłoby cycuś glancuś i miodek żyć nie umierać a właściwie rzydź nie umieradź. Czasami tylko jeden z drugim dojdą do wniosku że warto chociaż kropką rzucić na końcu zdania bo jednak co kropka to kropka i jak tak człowiek czyta bez przecinków to mu się zdaje że mu tchu brakuje a jak jest kropka to wszystko gra i buczy można złapać oddech choćby na chwilę więc kropka musi być nawet nie zawsze nad i ale na końcu zdania na pewno.

Po co w ogóle przecinki przecież człowiek się tylko namęczy i w głowę zachodzi czy przed że należy postawić przecinek czy przed niż lub przed lub a pani w szkole mówiła że przed i nie stawia się przecinka a czasami się jednak stawia więc jak to z tym tak naprawdę jest? I teraz powiedzcie mi czy da się zrozumieć te wszystkie cholerne wypowiedzi ludzi ktozy niedosc ze nieuznaja przecinkuw to jeszcze robia blendy ortograficzne az zemby bolom a zeby tego bylo malo sofrmuowanie znaki diakrytyczne brzmi dla nich jak nazwa choroby wenerycznej i o co wlasciwie hodzi? Rzycie na sto procęt jolo rzyje się tylko ras i naprawde nie jestesmy w szkole wiec morze darujcie sobie te uwagi o blendach bo karzdy i tak wie oco chodzi tylko wy jacys hozy gramatyczni nazisci hahaha kujony i co wam w rzyciu ta ortografia daje polaczki biedaczki!!!!!11!!