środa, 28 stycznia 2015

Fuck you, Romeo! Park is coming! (Rainbow Rowell - Eleonora i Park)

PREMIERA 18 MARCA 2015

Cofnęłam się w czasie. Odmłodniałam o dekadę - o Boże, jak to brzmi! - i wsiąknęłam w tę historię calusieńka, od końcówek włosów, aż po paznokcie palców u stóp. Biedna Eleonora, biedny Park... Jezu, biedne dzieciaki!
#sympathy

Eleonora nie miała łatwo. Właściwie miała przesrane, nie ma co owijać w bawełnę. Płomiennowłosa, o rozmiarze większym, niż licealny motłoch uznaje za dopuszczalny, w dodatku ubrana co najmniej dyskusyjnie i zdecydowanie nie pochodząca z rodziny, w której hajs kapie z kranu. Dość, by od pierwszej chwili stać się adresatką złośliwych żartów ze strony TYCH FAJNYCH.
A Park? Śliczny pół Azjata, komiksowy chłopiec z sercem po właściwej stronie i dobrym muzycznym gustem, taaaaak... to brzmi jak kolejny składnik historii idealnej. Nie trzeba geniusza, by dojść do wniosku, że los tych dwojga nieuchronnie połączy się ze sobą i że - bo nie mogłoby przecież być inaczej - będą z tego kłopoty.

Ta historia podbije wasze serca, wiem to na pewno i jestem gotowa się o to założyć. Daję każde pieniądze. Będziecie się śmiać, bluzgać, wściekać, wzruszać i płakać. Rowell nauczy was empatii, jeśli do tej pory omijaliście tę niezwykle istotną lekcję. Eleonora i Park to powieść, która dotknie najgłębszych strun waszego serca, nieważne, jak banalnie i sztampowo to brzmi, nie dbam o to. Tak po prostu jest. Z powiekami podtrzymywanymi przez zapałki i kiwającą się ze zmęczenia głową czytałam w środku nocy. Czy mogłam zostawić ostatnich kilkadziesiąt stron książki na następny dzień? Mogłam, ale nie chciałam. Mogłam, ale po co? Musiałam poznać zakończenie teraz, zaraz, natychmiast!, nie mogłam po prostu pójść spać i trwać w niewiedzy przez kilka następnych godzin. Wyobrażacie sobie zostawić końcówkę emocjonującego filmu NA POTEM? Nie? Więc jak mogłabym zrobić tak z książką! Pff. Pewnie i tak nie mogłabym spać spokojnie, tak intensywnie we mnie buzowało od nadmiaru wrażeń.

To NIE JEST historia miłosna, niech was nie zwiodą pozory. To cholernie bolesna bajka, w której dwoje młodych ludzi stawia czoła fizycznej, psychicznej i ekonomicznej przemocy - bezpośrednio lub pośrednio. W której to, co dla wielu jest czymś najzupełniej normalnym, dla nich stanowi niemalże szczyt szczęścia. Rowell wali po gębie, prosto między oczy. Nie oszczędza ani bohaterów, ani czytelników, cierpią i jedni, i drudzy. To książka skazana na sukces. Pokochacie ją.

Tytuł oryginału: Eleanor & Park

Liczba stron:
Wydawnictwo: Otwarte / Moondrive

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Dlaczego SeeBloggers było lepsze niż Blog Forum Gdańsk?

BO NA NIM BYŁAM. Ha ha ha i jeszcze raz ha. Słabe, sucho, dajcie popić. Jednak w sucharze tym, choć kiepskim i nie śmiesznym, tkwi maleńkie ziarenko (ziareniuniuniunio) prawdy - zakończona właśnie zimowa edycja See Bloggers podbiła moje serce bardziej, niż BFG w 2012 i 2013. Było łał. 

Czuję się jak balonik wypełniony helem. Przez cały weekend stopniowo wznosiłam się ku górze, z narastającą euforią fruwałam ponad chodnikami, choć stoisko Lidla i Bubbleology mocno dbali o to, bym nie odleciała za wysoko, tak mi wypełnili brzuszek. Nie, właściwie kłamię, tak naprawdę sama sobie wypełniałam, oni tylko trochę mi w tym pomogli. Oooo wy kryptofeedersi!

W MOIM NAZWISKU NIE DA SIĘ ZROBIĆ BŁĘDU ORTOGRAFICZNEGO.
TO JEGO JEDYNY PLUS


Zrobiłam z siebie człowieka, przekupiłam chłopa wołowymi kabanosami i pojechałam. Pojechałam nie nastawiając się na zbyt wiele, bo gdzie tam ja, szary, mały, niskozasięgowy bloger, do wielkiego świata, że niby jak równy z równym (to jest ten moment, w którym celowo łżę jak pies, bo po pierwsze, wcale nie jestem szara, a po drugie, ostatnim słowem, jakiego można użyć do opisu mojej osoby, to że jestem mała).  
Jestem Agnieszka, piszę... właściwie o książkach i robię z siebie błazna - przedstawiałam się ludziom wbrew słuchanym przez całe życie radom babci, która mawiała: siedź w kącie, z znajdą cię. Ehe, jasne. I niby co jest złego w błaznowaniu, lolcontent to poważna sprawa, śmichy chichy są w cenie, a lajki się zgadzają. 

TU ROBIŁAM PAPU!

SeeBloggers okazało się być imprezą o totalnie wysokiej jakości i olbrzymiej ilości wartościowego contentu, z której kto chciał - a ja chciałam i robiłam notatki, w końcu #geekstyle - mógł wynieść wiele. Ja wyniosłam też przy okazji dużo darów losu, ale o tym po tym. I te wszystkie mądre głowy, które zaproszono, by mówiły o tym, na czym się naprawdę znają i co wychodzi im cholernie dobrze, były naprawdę słuchable. 

CO WIELE MĄDRYCH GŁÓW, TO NIE JEDNA
PIOTR BUCKI MÓWIŁ O MODELU AIDA I PSYCHOLOGII POZNAWCZEJ...
A JACEK KŁOSIŃSKI M.IN. O TYM, ŻE PAWEŁ OPYDO TO PRZYKŁAD BLOGERA KREATYWNEGO I BLOGERA PRZYSZŁOŚCI. True, 10/10
PRZESYMPATYCZNY JAKUB PRÓSZYŃSKI ZDRADZIŁ NATOMIAST KILKA TAJEMNIC FACEBOOKA

Równie dobre były też wystąpienia Wojtka Wawrzaka, Moniki Czaplickiej i Artura Jabłońskiego. Mikołaja Winkla słuchałam tylko przez chwilę, tak samo jak Pawła Lipca, natomiast Tomka Sulewskiego niestety wcale, bo.... o tym za chwilę.

Cała konferencja poprzetykana była minieventami angażującymi nieco mniejsze blogerskie społeczności. Kilku i kilkudziesięcioosobowe warsztaty z różnych dziedzin, stylizacja i fotografowanie kanapek na stoisku Lidla, mnóstwo dobra i oceany dobrej zabawy. 

MOJA PRZEPIĘKNA I PRZESMACZNA #CHRUPIĄCAZPIECA

DOBRZE, ŻE MAM DUŻO MIEJSCA W BRZUSZKU. ZGRZESZYŁAM JEDZĄC PROSIACZKA, ALE ŁADNIE WYGLĄDAŁ NA ZDJĘCIACH, NO CO PORADZĘ?

Byłam na trzech warsztatach. Na dwóch, bo chciałam już wcześniej, a na ten trzeci poszłam, bo go zapragnęłam NAGLE, gdyż... sekunda, zaraz.

WYGLĄDAM, JAKBYM MYŚLAŁA / fot. K. Kotkowicz
#WCIERAŁABYM
WIEM JUŻ, CO ZROBIĆ, ŻEBY MIEĆ WIĘCEJ, NIŻ CZTERY BRWI (kto był, ten wie)
ZROBIŁAM SOBIE SELFIE Z GROWĄ (jest takie słowo?) YOUTUBERKĄ, ŚLICZNĄ JAK DIABLI!

I nic to, że nie byłam na imprezie w Coco. NIC TO, bo...

W NIEDZIELĘ BYŁY WARSZTATY Z MIESZANIA WHISKY!!!!!!!!111ONEONEJEDENJEDENAŚCIE
I SKOMPONOWAŁAM SOBIE SWOJĄ WŁASNĄ WHISKY IDEALNĄ.
ZAZDROŚĆCIE MI!
A najlepsze i najbardziej nieoczekiwane było, że poznałam... uwaga uwaga... INNĄ BLOGERKĘ KSIĄŻKOWĄ! Fanfary! Trolololo! 


Ach. No i mam piękne selfie, koniecznie #wekiblu i #welustrze



BFG też jest super, żartowałam!


czwartek, 22 stycznia 2015

Wyobrażasz sobie życie bez prądu? (Przedpremierowo: Marc Elsberg - Blackout)

PREMIERA 28 STYCZNIA 2015

Kiedy nie tak dawno temu pisałam o tym, jak by to było, gdyby zombie apokalipsa zdarzyła się naprawdę, ktoś w komentarzu zauważył, że to samo działoby się przy wielu innych kryzysach. Słuszna uwaga, bo nie trzeba ledwo łażących truposzy z bebechami na wierzchu, żeby ludzkość stanęła na skraju przepaści. Wystarczy na przykład... wyłączyć prąd. 

Wyobrażacie sobie, jak wyglądałoby nasze życie, gdyby nagle zabrakło nam prądu? Rozładowane telefony, tablety i laptopy, brak oświetlenia, komunikacja zamiera, życie ludzi uzależnionych od specjalistycznych aparatur staje się zagrożone, brakuje wody, zwierzęta na farmach zdychają w męczarniach... szybko okazałoby się, jak bardzo jesteśmy uzależnieni od faktu, że w naszych gniazdkach płynie prąd. I właśnie dlatego Blackout przyprawił mnie o dreszcze. Właśnie dlatego nie dziwię się tym, którzy po lekturze tej książki pomyśleli, że warto zrobić trochę zapasów na "w razie czego". Przestałam też dziwić się preppersom. Serio. Chyba pobiegnę do sklepu po puszki, ale najpierw... 

W Blackoucie chodzi o to, że... tak, zgadliście, zabrakło prądu. W dodatku w całej niemal Europie, pomijając nieliczne miejsca, w których prądu jest ciut ciut i lada chwila może go nie być. Jest zniecierpliwienie, niedowierzanie, szok, wściekłość, a w końcu strach o własne życie. I boją się prawie wszyscy. Wystarcza kilka dni, by zapanował chaos, a ludzie zaczęli walczyć o każdy kolejny posiłek. W samym środku piekła na pierwszy plan wysuwa się Piero Manzano, były haker, który całkowicie przypadkowo odkrywa, że awaria prądu może być związana z atakiem terrorystycznym. Informując władze, ściąga na siebie ich uwagę i staje się podejrzanym, co zdecydowanie nie jest mu w tej sytuacji na rękę. Manzano jednak, jak na porządnego głównego bohatera przystało, nie poddaje się zbyt łatwo i robi co w jego mocy, by rozwiązać całą tę tragiczną sytuację. Szczęście w nieszczęściu, że udaje mu się zyskać parę dobrych dusz do pomocy. Razem muszą dać radę, prawda? Wyobrażacie sobie zimę bez ogrzewania? Brrr... 

Marc Elsberg, autor książki, bierze na tapet ludzi z najróżniejszych kręgów. Nie tylko Manzano jest bowiem bohaterem tej powieści, mamy tu również dziennikarkę amerykańskiego pochodzenia, Laurel Shannon, ludzi z niemieckiego rządu, przedstawicieli Europolu, wysoko postawionych urzędników z Brukseli, dostawców energii i zwykłych ludzi, których przetrwanie zależy teraz od bardzo wielu czynników. Akcja dynamicznie skacze z miejsca na miejsce, co pozwala na spojrzenie na kryzys energetyczny z perspektywy wielu osób. Jest emocjonująco i z nerwów można sobie poobgryzać paznokcie, a ostatnią rzeczą, jaką można by powiedzieć o tej powieści, to że jest nudna. Na ponad siedmiuset stronach Elsberg stworzył cholernie przerażającą wizję sparaliżowanej brakiem prądu Europy. Na mnie to działa. Więc jak? Brakuje Ci dreszczyku emocji?

Tytuł oryginału: Blackout
Liczba stron: 784
Wydawnictwo: WAB

Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra


źródło zdjęcia: merlin.pl

środa, 21 stycznia 2015

Pani jest żoną?

- Ooo! - wykrzykuje na nasz widok, uśmiechając się szeroko. Otwiera drzwi, wchodzimy. Patrzy na mnie, nic nie mówi. 
- Cześć, babciu - ściskam ją mocno i całuję w policzek. Słyszę, że chichocze, oddając uścisk. - A to mój syn, twój prawnuczek, Mateusz.
Patrzy na Buddę i znów się uśmiecha. 
- Dzień dobry panu. Jaki przystojny! Dzień dobry, dzień dobry, chodź! 

Budda zagląda w każdy kąt, a ona siada w fotelu, zerkając na ciekawe nowego miejsca dziecko. Obserwuję ją. Przez ostatnie cztery lata wiele się zmieniło. Cztery lata temu już przy wejściu zaczęłaby mi opowiadać wszystkie osiedlowe plotki. Że ta zza ściany, z dzieckiem wychodzi już o ósmej, w taki ziąb! Nic dziwnego, że ta mała wiecznie chora!, a syn tej z drugiego wyjechał za granicę, bo dostał tam dobrze płatną pracę. Że była na targu i spotkała Helenę, Agnieszka, ona ma dziewięćdziesiąt pięć lat, a umysł świeży. I że bolą ją biodra. Cztery lata temu po raz nie wiadomo który poprosiłabym, żeby opowiedziała, jak poznała dziadka. 

Wiesz, uczyłam się wtedy stenografii, jechałam z koleżankami na zajęcia. Zbyszek z kolegą stali na peronie i bardzo się przed nami popisywali. Zapytał, gdzie mieszkam. "Koniec języka za przewodnika" - powiedziałam. I on mnie w końcu znalazł. Siedziałam wtedy na drzewie przed domem, brudna cała, jadłam wiśnie, a tu widzę, że on idzie, taki piękny, wysoki. Uciekłam do domu i "nie ma mnie, mamo, powiedz mu, że mnie nie ma". Tak się wstydziłam. A potem wyszłam za mąż. Gdy się Zbyszek dowiedział, napisał mi w liście, że chciał się z rozpaczy zastrzelić. Nie odpisywałam mu wtedy na te listy, robiła to za mnie koleżanka. Ale on zawsze był gdzieś obok. Kiedyś, na jakimś weselu, spotkaliśmy się przez przypadek. Grał tam w zespole. Zatańczyliśmy. Był wytrwały, oj wytrwały. Gdy rozstałam się z mężem, po pewnym czasie dałam Zbyszkowi szansę. I tak to właśnie było. 

- Pani jest żoną? - pyta, zerkając na mojego tatę, a ja zamieram. 
- Nie, babciu, nie jestem żoną, jestem jego córką. To jest twój syn, a ja jestem twoją wnuczką. 
- Wnuczką? Nie... nie wiem, nie pamiętam - smutnieje. Budda podchodzi do niej i daje jej kluczyk, który wyjął z zamka w szafie. 
- Dziękuję, bardzo dziękuję - ale jego już nie ma, pobiegł dalej, odkrywca. 
- On zawsze taki? - pyta, po raz kolejny w ciągu ostatnich dziesięciu minut. 
- Tak, babciu, zawsze. Ma dużo energii, wszystko jest dla niego nowe, wszystko chce zobaczyć i poznać. 
Mówię jakby do ściany. Nie wiem, czy w ogóle mnie słyszy, a jeśli słyszy, prawie na pewno nie słucha. A nawet jeśli słucha... i tak nie rozumie. Jest tak, jakbym straciła cząstkę siebie. Nie jestem już dla niej Agnieszką, która przez całe lata odwiedzała ją kilka razy w tygodniu. Która robiła z nią zakupy i wiedziała, w którym miejscu na targu są najsmaczniejsze ciastka, a który z sąsiadów jest jej ulubionym. Nie jestem już wnuczką, która robiła jej trwałą, nieudolnie, nie dość dobrze, lecz regularnie, bo mnie o to prosiła. Nie jestem też tą, która dostawała regularny ochrzan za niewyparzony, młodzieńczy język.
Widzę, że znów na mnie patrzy. Uśmiechamy się do siebie. 
- Pani jest żoną? 


Znajdziesz mnie:
- na Facebooku (profil prywatny / fanpage)

wtorek, 20 stycznia 2015

Historia pewnego pierdnięcia, czyli nigdy nie wiesz, co sprawi Ci radość

Niech rzuci kamieniem ten, kto nigdy, przenigdy nie zaśmiał się na dźwięk odgłosu puszczanego bąka. Taaaaak... to jest ta chwila, w której Czytelnicy z niskim poziomem wrażliwości na rzeczy obrzydliwe klikają czerwony krzyżyk w prawym górnym rogu i stwierdzają, że skoro piszę o bąkach, to zupełnie mi odbiło, więc unlike. 

Ale wracając do bąków. Nie od dziś wiadomo, że dla wielu jednymi z najzabawniejszych żartów są te odnoszące się do czynności i rzeczy, na które - żeby  nie wyjść na prostaków - w pewnym wieku reagujemy przeciągłym fuuuuuj. W końcu wiecie, w naszym kręgu kulturowym nie wypada się roześmiać, gdy komuś obok nas powietrze ujdzie górą, albo dołem. Ba, nie wypada nawet, żeby w ogóle uszło, więc gęba na kłódkę, a zwieracze... ach, co się będę rozpisywać, samo życie.
 
Za to dzieciom wolno więcej. Dziecko, z umysłem niezmąconym jeszcze świadomością savoir vivre'u i skomplikowanymi zasadami panującymi w świecie dorosłych, najzupełniej w świecie nie przejmuje się potrzebą natychmiastowego puszczenia bąka i zamiast wstrzymywać, sadzi aż miło. W ten oto sposób bączka puszczonego przez rocznego brzdąca otoczenie zwykle traktuje jako rzecz urokliwą i reaguje ojejem połączonym z dobrotliwym uśmiechem, lecz gdy bąk wydobędzie się spomiędzy pośladków trzydziestopięciolatka piastującego poważne stanowisko, atmosfera staje się, no cóż.... ciężka. I gdzie tu sprawiedliwość?

Ale dlaczego, do licha ciężkiego, w ogóle piszę o puszczaniu bąków? W końcu mamy teraz wojnę o ellaOne i życie jeszcze nie lub już poczęte, je suis Charlie, mamy atrakcyjną i seksowną kandydatkę na prezydenta, śnieg w Gdańsku, włoskie żarcie w Biedronce, byłoby w czym wybierać. Więc dlaczego? Ano dlatego, że coś się stało. Poduszka pierdząca się stała, nie było, a jest. Całkowicie przypadkowo i jakimś dziwacznym zrządzeniem losu wpadła ona w ręce mojego syna i... żadna, powiadam wam, żadna rzecz nigdy nie bawiła go tak, jak odgłos pierdzącej poduszki, gdy na niej siadam. ŻADNA. Zero spiny, zero kija w tyłku, czyste szczęście, skoro on ma, to mam i ja. Więc siadam raz za razem, spod tyłka wydobywają mi się odgłosy wiadome, a Budda się śmieje, aż mu ślina z buzi kapie. I że bąki niby nie są śmieszne? No błagam...


 


sobota, 17 stycznia 2015

Absoutnie Fenomenalny Człowiek

Mija piętnaście godzin. Piętnaście godzin od chwili, kiedy na liście przeczytanych w tym roku książek zapisałam pozycję numer 6. Wciąż nie mogę dojść do równowagi. Jestem poruszona, w głowie kłębią mi się dziesiątki myśli, a każda z nich wydaje mi się być zbyt mała i zbyt płytka, zupełnie nie oddająca ogromu mojego podziwu, jaki żywię dla jednego z największych umysłów w historii. 
Stephena Hawkinga. 

ŹRÓDŁO

Czy istnieją w ogóle słowa umożliwiające wyrazić szacunek dla kogoś, kto mając dwadzieścia jeden lat dowiedział się, że zachorował na stwardnienie zanikowe boczne i że zostało mu ledwie kilka lat życia, a mimo to, wykazując się olbrzymią wolą walki oraz determinacją nie poddał się i został gigantem astrofizyki i kosmologii, rozwalając system przez kolejne pół wieku? Zajrzałabym do słownika, bo mi słów brakuje, szlag by to.

wtorek, 13 stycznia 2015

Dokąd zmierzasz, mózgu? Michio Kaku - Przyszłość umysłu. Dążenie nauki do zrozumienia i udoskonalenia naszego umysłu

Jakoś tak wyszło, że powzięłam nieuświadomione (do wczoraj!) postanowienie noworoczne. Najpierw zaczęłam je realizować, a potem dopiero dotarło do mnie, że tak właściwie już od dawna chodziło mi po głowie, by nie skupiać się niemal wyłącznie na beletrystyce, ale otworzyć umysł (słowo klucz niniejszego tekstu) i dać mu jeść. A papu dla mojego mózgu to więcej faktów i mniej fikcji, tak to mniej więcej wygląda.

W ten oto sposób, dla odmiany więcej robiąc niż mówiąc, zdjęłam z półki leżącą tam już od listopada (Jezu...) książkę Michio Kaku, amerykańskiego fizyka japońskiego pochodzenia, człowieka tak inteligentnego i błyskotliwego, że gdyby dostawał dolara za każdą mądrą rzecz, o jakiej mówi, byłby jednym z najbogatszych ludzi świata (może jest, nie wiem, nie miałam okazji przeglądać jego zeznania podatkowego). Żarty żartami, ale nie ma się z czego śmiać, ja tu o poważnych rzeczach. Ów Michio Kaku, którego możecie kojarzyć z telewizji, napisał książkę o umyśle. Nie o elektromagnetyzmie, nie o oddziaływaniu, nie o grawitacji, którymi to rzeczami mocno się interesuje, ale o umyśle. I właśnie dlatego musiałam ją przeczytać. Książka o mózgu papu dla mózgu, rozumiecie? Taki suchar.

Cała ta książka, choć najeżona naukowymi teoriami i słowami, które czasami (często...) trzeba sprawdzić w Wikipedii, jest niezwykle ciekawa. Tak, wiem, w żaden sposób nie brzmi to szczególnie zachęcająco, w końcu wielu z nas, blogerów książkowych, używa tego sformułowania przynajmniej pięć razy w miesiącu. Możecie (musicie!) mi jednak wierzyć, że Przyszłość umysłu to książka, w której rzeczywista wiedza przeplata się z futurologią, co czyni ją naprawdę, ale to naprawdę interesującą. Gdy tak się ją czyta, człowiekowi serce ściska, że być może dopiero jego prawnuki dożyją czasów, w których ziszczą się prognozy naukowców. Nam to niestety nie będzie dane. 

O czym więc Kaku pisze, że tak się zachwycasz? - zapytaliby niektórzy z was. Otóż porusza on na przykład zagadnienia związane ze świadomością, telekinezą (wyjątkowo interesujący fragment!) czy telepatią. Pisze o tym, czy w przyszłości będziemy mogli rejestrować swoje wspomnienia w formie obrazów lub wgrywać do mózgu cudze wspomnienia i sny, czy jest szansa na podniesienie ogólnej inteligencji lub czy uda się kontrolować cudzy umysł... i tak dalej, i tak dalej. Jeśli kręci was wiedza tego typu, to zdecydowanie powinniście poszukać tej książki. Mnie dostarczyła mocy wrażeń, frajdy i wiedzy i absolutnie nie żałuję poświęconego na nią czasu, bo jest rewelacyjna. Polecam. 

Tytuł oryginału: THE FUTURE OF THE MIND. The Scientific Quest to understand, enhance, and empower the Mind
Liczba stron: 480
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna

piątek, 9 stycznia 2015

Red. Dorota Krzemionka - Bliżej siebie. Rozmowy z mistrzami o życiu, uczuciach, marzeniach, relacjach, zdrowiu, finansach i możliwości zmiany siebie

Nie ma ludzi bez wad, że tak sobie od truizmu zacznę. Sama mam kilka, no, może kilkanaście, choć właściwym byłoby tu przy okazji zapytać, co kto w ogóle uważa za wadę. No ale niech będzie, mam tych kilka moich wad i właśnie dzięki nim czuję się ludzka. To one czynią mnie człowiekiem z krwi i kości i tłuszczyku

Nie mogę powiedzieć, bym od zawsze zaciekawiona była tym, w jaki sposób zachowują się ludzie i dlaczego ich postępowanie różni się w zależności od tego, kogo i czego ono dotyczy. Myślałam sobie, że aaaa, interesuje cię psychologia, tak? Ehe, okej, kumam, czyli że chcesz zrozumieć sam siebie? Masz jakiś problem? Trochę przesadzam, ale wiecie, to dość powszechny pogląd. A potem coś się we mnie zmieniło i wtedy właśnie, trochę jak znak z nieba, dostałam propozycję przeczytania tej książki.

Bliżej siebie... to - cóż, na pewno was zaskoczę, bo pewnie nigdy w życiu byście się tego nie domyślili - rozmowy z autorytetami w dziedzinie psychologii. W dyskusjach z nimi sporo jest o ludzkiej osobowości, sile woli i marzeniach, utrudnianiu sobie życia na własne życzenie, o biznesie, seksie i wielu innych kwestiach, które współczesnego człowieka szczególnie zajmują i bywa, że dają mu do wiwatu, dezorganizując jego rzeczywistość. Gdyby nie było mi szkoda, wzięłabym kolorowy flamaster i zaznaczała szczególnie wartościowe wypowiedzi, ale ponieważ pisanie po książkach czymkolwiek jest dla mnie czynnością wyjątkowo wstrętną, darowałam sobie. Szczególnie jednak zapadł mi w pamięć cytat pochodzący z rozmowy Doroty Krzemionki z Ewą Woydyłło:

wtorek, 6 stycznia 2015

Grubas insajd mi

W dorosłość przyszło mi wejść z okaleczoną złymi doświadczeniami psychiką. W dorosłość weszłam z przekonaniem, że niezależnie od tego, jak będę się starać, nikt nigdy nie uzna mnie za wartą czegokolwiek i atrakcyjną. Lata tłumionego za wszelką cenę poczucia niższości, odcisnęły się na mnie jak sumeryjskie pismo klinowe na glinianych tabliczkach. Chujowość do potęgi.

Znajdź niedźwiedzia / 01.2008

Przez wszystkie lata mojej edukacji, razem z wiedzą na temat świata, aksonami i dendrytami, prekambrem, powstaniem styczniowym i trygonometrią, wbijałam sobie do głowy, że to, jak wyglądam, jest nieistotne. Że moje ciało to tylko opakowanie, które skrywa to, co najważniejsze, a najważniejsze jest niewidoczne dla oczu. Oszukiwałam samą siebie twierdząc, że moja fizyczność niewiele znaczy, bo mentalnie jestem ponad nią. Kiedy jednak wewnętrznie dojrzałam do tego, by ośmielić się spojrzeć prawdzie w oczy i skonfrontować się z nią, okazało się, że nie będzie mi łatwo. Wprost przeciwnie. Że będzie mi trudno jak diabli, a prawda może odgryźć mi ucho jak Tyson, lub walnąć w pysk trudnym do zniesienia smrodem.

Wewnętrzny grubas wraca do mnie jak bumerang dość często. 
Gdy mijam niezwykle piękną kobietę. 
Gdy latem spaceruję po plaży i widzę, jak wiele różni mnie od innych dziewczyn. 
Gdy w przymierzalni okazuje się, że mierzona przeze mnie część garderoby jest za mała. Albo za duża, lecz to bez znaczenia, bo przewrotnie i tak jestem w stanie wytłumaczyć to sobie na miliard różnych sposobów. 

Siedemnastolatka!!! / 07.2005

Bywa, że staję na wadze i z mocno bijącym sercem czekam na cyferki, które albo zrobią mi dzień, albo go spieprzą doszczętnie. Jest tak, jakby wewnątrz mnie żyły dwie Agnieszki. Ta nowa, promienna i świeża, która jara się kosmicznie, że wygląda jak człowiek, nie płetwal błękitny, i ta druga, stara maleńka, wciąż wstydząca się przejść obok atrakcyjnej dziewczyny z długimi nogami, kształtną pupą i pięknymi piersiami. I choć zdrowy rozsądek, logika i lustro podpowiadają mi, że powinnam cieszyć się z tego, co mam, są dni, kiedy do głosu dochodzi pełna kompleksów zakorzeniona głęboko we mnie część, której chcę pozbyć się na dobre. Leczenie się z kompleksów nabytych w latach, kiedy człowiek najmocniej szuka akceptacji, to proces żmudny, długotrwały i przyjemny jak leczenie kanałowe. Wbite do głowy przekonanie o własnej szpetocie nie znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, czary mary i bęc, amba fatima, było i ni ma. Podszeptuje podstępnie i czeka na Dzień Po Serniku, nie daj Boże połączony z zespołem napięcia przedmiesiączkowego. Wtedy, szmaciarz wredny, atakuje. Ale powoli pozbywam się dziada, bo niby dlaczego mam nie wierzyć, że to, co najgorsze, już za mną? 
 

poniedziałek, 5 stycznia 2015

A gdyby zombie apokalipsa zdarzyła się naprawdę?

Miałabym przesrane. Zresztą wielu z nas by miało, bo powiedzmy sobie szczerze, żadne z nas kozaki. Nie? Chcesz się kłócić? To wejdź po schodach na dziesiąte piętro najbliższego wieżowca i sprawdź, na którym dostaniesz zadyszki. A wytrzymałość to tylko jedna z rzeczy, która w nas, XXI wiecznych ludziach wygodnych leży i kwiczy.

źródło

Problem nr 1
Dostępu do broni palnej zero, a broń biała... kto ma, ten ma. Ja mam (chłop ma, ale skoro on, to i ja, prawda?) na przykład piękną kolekcję noży i nieużywane od lat nunczako (raczej nieprzydatne jako broń na zombie, ale od biedy w łeb można dać, nie?). Znalazłyby się też metalowe rury od odkurzacza, śrubokręty i widelec do mięsa. Koniec. A gdyby ich nie było, to co? Czym miałabym bronić się przed zombie? Sprejem na prusaki, które od sąsiada brudasa rozpełzły się parę lat temu po całej klatce schodowej? Niewidzialną koroną Cherezińskiej, grubą i w twardej oprawie? No litości. Amerykanie mają lepiej. Strzelba w dłoń, pif paf i zombiak leży. Tak to przynajmniej wygląda w filmach. Rzeczywistość nie może być w tym przypadku szczególnie daleka od fikcji, prawda? PRAWDA?!

Problem nr 2
Nasze wygodne dupy, przyzwyczajone do dostarczania im kalorii na zawołanie i często bez potrzeby wynikającej z faktycznego głodu, przeszłyby podczas zombie apokalipsy prawdziwą szkołę życia. Żegnajcie pikantne skrzydełka z KFC, żegnajcie faliste grube czipsy, coca colo light i chlebku z chrupiącą skórką. Jak se znajdziesz, to se zjesz, a jak nie... podobno z głodu nikt się jeszcze nie zesrał. I żeby to był jedyny problem związany z pożywieniem, to pal licho, ale tu trzeba jeszcze ogień rozpalić (zapałki i zapalniczki kiedyś się skończą, tylko diamenty są wieczne) i to z trudem zdobyte papu ugotować lub przynajmniej podgrzać, a nasz klimat bywa srogi. Nie mówię nawet o niemowlakach pijących mleko modyfikowane, bo jak w World War Z ujrzałam gościa wynoszącego ze sklepu pudełka z mlekiem, to mi się ze strachu żołądek wywrócił na lewą stronę, serio. Jeśli jesteś rodzicem, to wiesz o czym mówię. No i tak w ogóle to rolnicy mieliby łatwiej. I ci, co rośliny ogarniają. Ja nie ogarniam,  u mnie nawet bazylia w doniczce zdycha. Jak nic padłabym z głodu, bo polować też nie umiem. Gdzie niby miałabym się nauczyć?

Problem nr 3
Wyobrażasz sobie przeżyć dzień bez gorącego przysznica? Ja też nie. Zombie apokalipsa nie pozostawiłaby nam wyboru. Brud, smród i ubóstwo każdego dnia, witamy w średniowieczu, u nas ascetyzm i umartwianie się nie na życzenie, a z konieczności. Owłosione nogi i pachy, zarośnięta jak tropikalna dżungla strefa bikini, niewyregulowane brwi, połamane paznokcie i spękane pięty. Facetom łatwiej. Wrócilibyśmy do korzeni, a zombiakom i tak byłoby wszystko jedno, dla nich liczy się nasze wnętrze. Marne pocieszenie, nieprawdaż? 
Zombie apokalipsa to kres tabletek na wzrost, niespokojne nogi, apetyt, zakwaszenie organizmu i czkawkę. Antybiotyki cenniejsze niż złoto, a środki antykoncepcyjne i te na szybką erekcję... ech, kto by tam w takiej sytuacji myślał o seksie.     

Kicha. 

niedziela, 4 stycznia 2015

Matka nie jest najważniejsza, czyli Joanna Drosio-Czaplińska - Jestem tatą!

Macierzyństwo zdecydowanie nie należy do najłatwiejszych zajęć na świecie. Zapisywanie czystej tablicy, czyli wychowanie i kształtowanie małego człowieka, jest wymagające i wyczerpujące (wnerwiające* chwilami też, mamy zatem 3W), więc pomyliłby się ten, kto skłonny byłby twierdzić, że ojcowie mają łatwiej, lub że matka jest od ojca ważniejsza. 

Każdego dnia obserwuję, jakim ojcem dla naszego syna jest mój partner. Zwracam uwagę na to, jak wygląda ojcostwo po czterdziestce, gdy mężczyzna ma na plecach bagaż doświadczeń i wie, jakich błędów w wychowaniu popełniać nie należy. Zawsze też ciekawi mnie, jak swoją rolę ojca postrzegają inni.
O tym, co o swoim ojcostwie twierdzą ludzie znani z pierwszych stron gazet, przeczytałam w książce Jestem tatą! Joanny Drosio-Czaplińskiej. Zbiór dwunastu wywiadów pozwolił mi poznać punkt widzenia dwunastu mężczyzn, których różni wszystko, prócz jednego - każdy z nich robi co w jego mocy, by być jak najlepszym ojcem.

Wśród tych, którzy Drosio - Czaplińskiej opowiedzieli o swoim ojcostwie, znaleźli się m.in. Bartłomiej Topa, Szymon Majewski, Wojciech Kuczok, Ryszard Petru i Zbigniew Lew Starowicz. Ich przemyślenia czyta się z głębokim przeświadczeniem, że oto do głosu dochodzą ojcowie, którzy często nauczeni błędami swoich własnych rodziców, starają się nie popełniać ich w stosunku do swoich dzieci. Kuczok mówi na przykład:
Gdy zeszliśmy się z Kariną po tych 10 latach i wprowadziłem się do nich, to była największa frajda mojego życia, bo czułem, że jestem dla mojego syna takim ojcem, jakim marzyłem, żeby mój był dla mnie. (str. 175) 
Wiele rzeczy, o których mówią rozmówcy Czaplińskiej, szeroko otwiera oczy na ojcowską perspektywę. W kraju, w którym w przypadku rozwodów ojcowie nadal są marginalizowani przez wymiar sprawiedliwości, do głosu dochodzą mężczyźni udowadniający, że ojciec nie jest gorszy, lub mniej ważny od matki, ale że liczy się w życiu dziecka równie mocno. Można tylko ubolewać, że dla naszego społeczeństwa wciąż nie jest to oczywiste i musi wiele wody upłynąć w Wiśle, nim tego typu wiedza stanie się normą.

Tę książkę warto znać i warto po nią sięgnąć choćby po to, by o pewnych rzeczach sobie przypomnieć. Jeśli jesteś ojcem, jest szansa, że po przeczytaniu tej książki spojrzysz na siebie w zupełnie inny sposób. Jeśli jesteś matką, pozwoli ci ona na zrewidowanie swoich poglądów dotyczących ojcostwa i roli ojca w życiu dziecka. Jeśli zaś nie jesteś rodzicem... cóż, jest szansa, że prędzej czy później nim zostaniesz. Wtedy ta książka naprawdę Ci się przyda.

* piszę te słowa, a mój syn po raz szesnasty tego poranka próbuje wdrapać się na stół. Zdecydowanie daleka jestem od stanu zen;

Ilość stron: Tamaryn, Edipresse
Wydawnictwo: 256

Ocena (1-10): 6 - dobra