niedziela, 23 listopada 2014

Gdyby nie blogerzy... trochę o słabych Targach Książki w Katowicach

Wiedziałam, bo uprzedzano mnie wielokrotnie. Targi Książki w Katowicach to nie Targi Książki w Krakowie i mam nie oczekiwać niczego nadzwyczajnego. Mówiono, że nie powinnam nastawiać się na fajerwerki, ale gdy zastałam tylko jeden, maleńki i szybko spalający się zimny ogień, uznałam, że to trochę za mało.

A to było tak... 

Do Katowic wybrałam się właściwie tylko dlatego, że Śląscy Blogerzy Książkowi zorganizowali panele dyskusyjne na tematy okołoblogowoksiążkowe. Pomyślałam sobie: no dobra, skoro i tak jestem na Śląsku (tak naprawdę w Zagłębiu, ale na potrzeby wpisu uznajmy, że mówiąc ŚLĄSK, mam na myśli Katowice i okolice. Większość ludzi mieszkających poza Zagłębiem Dąbrowskim i tak nie ma o nim najmniejszego pojęcia), mogę ruszyć dupsko i spotkać się z fajnymi ludźmi. Jak pomyślałam, tak zrobiłam i wczoraj rano, zostawiwszy Buddę w rękach dziadków, wsiadłam w autobus linii D i pojechałam do Katowic. 

Tam... 

Wchodzę do sali, w której miało odbyć się spotkanie blogerów, a tu nagle dziewczę jakieś wita mnie wylewnie. Musiałam wyglądać jak personifikacja łotdafak?, ale dziewczę okazało się być Sardegną i w jednej sekundzie wszystko stało się jasne. Przez chwilę pomyślałam, że moja sława mnie wyprzedza. Jednak nie. Hasztag smuteg. A tak całkiem na serio, spotkanie było naprawdę fajne i jestem szalenie zadowolona, że na nie pojechałam. Wiecie, te wszystkie tematy, które wałkuje się w kółko na blogach, są totalnie interesujące, gdy porusza się je w większym gronie i każdy może sobie wykrzyczeć, co go na wątrobie gniecie. A mnie na przykład gniecie, że mi wydawca na okładce często streszcza 3/4 fabuły i w zasadzie książkę czytam po tym dla samego czytania, bo frajdy z tego żadnej.
Ale wracając do samego spotkania, rozmawialiśmy o wielu ciekawych rzeczach. O komentarzach i moderacji, o opiniach pozytywnych i negatywnych, o relacjach z pisarzami i wydawcami, o specyfice blogspota, o Google Analytics... chyba o wszystkim, o czym się dało. 

A potem...

A potem mignęła mi burza czarnych loków i w jednej chwili pomyślałam, że padnę z radości. Karolina moja kochana, co zwiedza wszechświat, piękna jak jutrzenka, młoda, cudowna, promienna i roześmiana, przywitała się ze mną, jakbyśmy się od stu lat znały. Boże mój, jaka ona wspaniała! Wzruszyłam się, uśmiałam i poziom zadowolenia, który już wcześniej przekroczył normę, po spotkaniu Karoliny wystrzelił w kosmos. Ale żeby mi nie było zbyt przyjemnie, czas płynął szybko, a świadomość, że moi rodzice muszą poradzić sobie z opanowaniem mojego wszędobylskiego dziecka, skłoniła mnie do podjęcia decyzji o powrocie do Dąbrowy. 

Co do książek... 

Nie kupiłam wiele. W zasadzie nie planowałam żadnych książkowych zakupów, bo i tak mam już kilka nowych pozycji, które muszę zabrać z powrotem do Gdańska, a każda kolejna to dodatkowe obciążenie. Nie oparłam się tylko dwóm książeczkom dla Mateusza, jednej od Wydawnictwa Zakamarki: 


I drugiej, od Publicat:


Sama natomiast wzbogaciłam się o książki zdobyczne. Pierwsze dwie zdobyłam dzięki uprzejmości Karoliny, ostatnia zaś to prezent od ŚBK :)


Same Targi...

Malutkie, raczej biedne, niewielu było wystawców znanych i dużych. Tych, które kojarzę lub dobrze znam, było tylko kilka. Bardzo podobały mi się wydawnictwa dla dzieci, chociaż i tak musiałam obejść się smakiem, bo zdecydowana większość książek przez nie oferowanych, była skierowana dla dzieci trzy-, czteroletnich i starszych. Ostrzegano mnie i w sumie nie nastawiałam się na nic nadzwyczajnego, ale jak już wspomniałam na początku, było jeszcze słabiej. Szkoda, bo Katowice to miasto wojewódzkie i dobrze skomunikowane, a w konurbacji górnośląskiej mieszka ponad 2 mln ludności i naprawdę byłoby dla kogo zrobić duże Targi. Dobrze, że byli blogerzy :) 




czwartek, 20 listopada 2014

Blogerze książkowy, robisz to źle!

Blogosfera książkowa dostaje po dupie regularnie. Afer(k)a, jaka rozpętała się w ciągu kilku ostatnich dni w "książkowej części internetu", dotyczyła reakcji pewnego pisarza na niepochlebną opinię o jego książce, napisaną przez pewną blogerkę. Cała dyskusja mogłaby się skończyć szybko, lecz jak zwykle w takiej sytuacji do głosu doszli ludzie, którzy  z wielkim krytycyzmem podchodzą do recenzji czy opinii pisanych przez książkowych blogerów.   

źródło

Umówmy się co do jednego - to, co my, blogerzy książkowi, piszemy na swoich blogach, to w zdecydowanej większości nie profesjonalne recenzje, a właśnie opinie. Recenzja z prawdziwego zdarzenia to nie bułka z masłem i - uwaga uwaga - wielu z nas ma tego świadomość. Sama trzymam się od nich z daleka, bo po pierwsze wiem, że nie potrafię ich pisać, a po drugie, moim zdaniem klasyczna recenzja może być dla potencjalnego czytelnika mniej interesująca, niż luźny tekst nasycony emocjami autora.  

Zarzuca się nam, że piszemy słabo. Że nasze teksty są mało profesjonalne i za bardzo (albo za mało, ilu ludzi tyle opinii) subiektywne. Ale, na litość boską, nie musimy przecież być krytykami literackimi, żeby pisać o książkach, tak samo jak nie musimy być kucharzami, by gotować i grafikami komputerowymi, żeby zrobić sobie blogowe logo lub usunąć trądzik w Photoshopie. Profesjonalista ma dużą wiedzę i bogate doświadczenie, ale nie ma monopolu na wykonywanie swojego zajęcia (o ile z wykonywaniem danego zajęcia nie wiążą się żadne ograniczenia prawne). Ambitny, spragniony wiedzy amator może być równie dobry jak profesjonalista i tylko od niego zależy, czy chce się rozwijać. Nie wolno nam jednak nikomu odbierać prawa do  pisania o książkach tylko dlatego, że w naszej opinii pisze źle lub nie tak, jak wydaje się, że pisać powinien. Chcesz czytać wypowiedzi profesjonalisty, nie amatora, idź do profesjonalisty. Jeśli natomiast chcesz zwrócić uwagę komuś, kto twoim zdaniem pisze słabo, to przynajmniej zrób to w uprzejmy sposób i wskaż miejsca, które twoim zdaniem wymagają poprawki. Czepianie się tego, że ktoś znalazł sobie hobby, w którym się realizuje i które sprawia mu frajdę, nawet jeśli nie robi tego najlepiej, jest trochę nie w porządku.  




poniedziałek, 17 listopada 2014

Orgazm to orgazm, czyli Thomas Maier - Masters of sex

Seks jest fajny, wiadomo, w dodatku niesie za sobą mnóstwo pozytywnych wrażeń. Poprawia krążenie, pomaga w wydzielaniu endorfin, spala dużo kalorii... słowem: nic, tylko uprawiać.
To, że mogę dziś o tym napisać bez skrępowania i bez obawy, że zostanę obrzucona obelgami i stanę się persona non grata, jest zasługą między innymi Virginii Johnson i Williama Mastersa, bohaterów książki Thomasa Maiera Masters of sex

Masters, świetny ginekolog specjalizujący się m.in. w terapii niepłodności, zapragnął zbadać kwestię będącą do tej pory w Ameryce absolutnym tabu - seksualność. W czasach, kiedy nikomu nawet nie śniło się, by wypowiedzieć w telewizji słowo "seks", Masters badał reakcje ciała na wszystkie wrażenia związane z seksem, a zdecydowanie miał co badać. Szybko okazało się, że wiedza na temat życia seksualnego człowieka to tak naprawdę terra incognita i odkrywanie jej wymaga wiele pracy, stąd konieczność dołączenia do projektu kolejnego badacza. Do Mastersa dołączyła więc Johnson, pracująca do tej pory jako pracownik biurowy. Johnson nie miała medycznego wykształcenia, lecz szybko zapałała wielkim entuzjazmem do prowadzenia badań i razem z Mastersem zaczęli stanowić niezwykle zgrany duet, który na stałe odcisnął się w świadomości Amerykanów jako seksualni rewolucjoniści.

Maier w swojej biografii pary zawarł chyba wszystkie mogące interesować czytelnika informacje. Pisał więc o latach ich młodości, początkach wspólnej pracy i wieloletnich badaniach, jakie przeprowadzali. Z jego opowieści wyłania się portret ludzi, którzy do granic umiłowali swoje zajęcie, oddali mu się stuprocentowo i przeprowadzili prawdziwą rewolucję seksualną w Ameryce swoich czasów. Masters of sex czyta się rewelacyjnie, zupełnie jak świetną powieść i - tak samo jak przy dobrym seksie - trudno się przy niej nudzić. Maier pisząc tę książkę opierał się na wielu źródłach (na końcu jest bibliografia, warto przejrzeć) i naprawdę czuje się, że pisanie o Mastersie i Johnson było dla niego olbrzymią frajdą i że wcale nie próżnował. Właśnie takie biografie lubię, dynamiczne, nie przesadnie rozwleczone, z dużą ilością smaczków. Zdecydowanie czuję się zachęcona, by życie Mastersa i Johnson poznać teraz w inny sposób, czyli oglądając serial Masters of sex. Czy okaże się równie dobry? Jeśli będzie choć w połowie tak dobry jak książka, będę zadowolona. 

Tytuł oryginału: Masters of Sex
Ilość stron: 438
Wydawnictwo: Czwarta Strona

Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra

wtorek, 4 listopada 2014

Artur Górski, Jarosław Sokołowski - Masa o pieniądzach polskiej mafii

W latach dziewięćdziesiątych król życia, nurzający się w pieniądzach płynących do niego zewsząd szerokim strumieniem. Później świadek koronny, zeznający przeciwko swoim dawnym kolegom z grupy pruszkowskiej. Teraz, Jarosław Sokołowski pseud. Masa, po raz kolejny wraca jako rozmówca w książce Artura Górskiego, tym razem zatytułowanej Masa o pieniądzach polskiej mafii

Po pierwszej książce Górskiego, Masa o kobietach polskiej mafii, czułam olbrzymi niedosyt. Powtarzałam już nie raz i powtarzać będę jeszcze wielokrotnie, że tematyka zorganizowanych grup przestępczych jest jedną z tych, które mocno mi leżą, i zawsze z wielką ciekawością wyłapuję książki będące "w temacie". Na Masę o pieniądzach polskiej mafii czekałam, przebierając niecierpliwie nogami już od wielu miesięcy i jak mi Bóg miły, było na co czekać. 

Pieniądze budzą ciekawość, to oczywiste. Pieniądze budzą zazdrość. Powodują też, że z człowieka wyleźć może najgorsza, zdolna do najbardziej podłych czynów kreatura. Fortuny budowane przez polskich przestępców w latach dziewięćdziesiątych były gigantyczne. Ich pieniądze rozpalały zmysły, budziły domysły (ładnie mi się zrymowało) i przyciągały tak, jak światło przyciąga ćmy. Ćmami w tym przypadku często byli ci z Wiejskiej, policjanci, urzędnicy, sędziowie... nikt się nie oprze zielonym, prawda? Masa w rozmowie z Górskim ujawnił wiele informacji dotyczących finansowego funkcjonowania polskich zorganizowanych grup przestępczych. Jest to wiedza zaskakująca, często bulwersująca, ale przede wszystkim szalenie ciekawa. Tę książkę czyta się na jednym wdechu, niecierpliwie i zachłannie, a Masa opowiada tak, że czytelnika przenosi w czasie. Chciałabym więcej, i więcej. To naprawdę świetna literatura faktu, zdecydowanie dorównuje poprzedniej, a chwilami nawet ją przebija. Mocno liczę na dalszy ciąg, bo po raz kolejny jestem zachwycona.

Ilość stron: 272
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna