czwartek, 30 października 2014

Co się dzieje, gdy po kilku latach nieobecności odwiedzasz rodzinne miasto?

Dzieje się wiele ciekawych rzeczy. 
Po pierwsze: mijani na klatce schodowej sąsiedzi przyglądają mi się podejrzliwie. Kim do cholery jest ta dziewczyna, która mi się kłania? - tak sobie myślą. Nie ściemniam. Jedna sąsiadka poszła do drugiej zapytać, kim ja właściwie jestem, bo rozmawiam z nią, jakbym ją znała. Przyznała mi się dzień później, że zwyczajnie mnie nie poznała, ponieważ...

Po drugie: jeśli przytyjesz w trakcie wieloletniej nieobecności, nikt ci nic nie powie, bo grubemu uwagi zwrócić raczej nie wypada. Ale jeśli schudniesz (a sąsiedzi mogą nie pamiętać, że stało się to jeszcze przed przeprowadzką), na mur beton ktoś zapyta, czy w ogóle coś jesz. Jadźka już kiedyś fajnie o tym napisała. Tak więc już pięć razy zapytano, czy coś jem i czy na pewno się nie głodzę, co jest w sumie męczące i trochę przykre, ale kiedy jedna z sąsiadek wykrzyknęła na mój widok, że dziewczyno, jak ty świetnie wyglądasz!, wyszczerzyłam się jak głupi do sera. Czyli że źle nie jest. 
 
Po trzecie: znów jestem trochę dzieckiem. Do Gdańska wyjechałam będąc dziewczyną, której nie obchodzą rachunki do zapłacenia i która nie musi martwić się o to, co zje na obiad, bo obiad gotuje mama. To się oczywiście zmieniło, bo teraz to ja jestem mamą, która gotuje, i to ja dbam o przelewy, żeby był prąd, internety i kablówka. A tu nagle bach! Przyjeżdżam do rodziców i nagle znów czuję się jak mała dziewczynka, której pod nos podstawia się na kolację talerz z kanapkami i dolewa ciepłej herbaty, żeby się w brzuszku papu ułożyło jak należy. To miłe, ale zdecydowanie rozleniwia. Nie wiem, kto mi będzie robił kanapki, gdy wrócimy z Mateuszem do Gdańska. Przecież nie chłop.

Po czwarte: miejsca, które kiedyś kochałam, teraz odbieram zupełnie inaczej. O tym, że Gdańsk pokochałam od pierwszego spojrzenia, mówiłam wielokrotnie. Gdańsk jest cudowny. Tętniący życiem i spokojny zarazem, kocham go, jakby był osobą. I moje rodzinne miasto wypada niestety w tym porównaniu trochę blado. Jasne, gdy jestem w Gdańsku, czasami tęsknię. Bywa, że myślę. Tylko że te wszystkie miłe skojarzenia to tylko wspomnienia upiększone przez upływający czas, kojarzące się z tym, co było. Jak na przykład ta droga do szkoły, którą pokonywałam jako licealistka i która przez ostatnie lata kojarzyła mi się tak mile, teraz, gdy szłam nią z własnym dzieckiem, była już czymś zupełnie innym. 

Po piąte: o czytaniu zapomnij. Myślałam, że poczytam, a z serialami będę na bieżąco. Chłopu przykazałam, żeby w trakcie naszej nieobecności regularnie oglądał to, co zwykliśmy oglądać razem, żeby zaległości nie. Książki miałam też czytać. I na blogu pisać chciałam. Mhm. Jasne. Jak nie rodzina (bo mojego potomska nigdy przecież na żywo nie widzieli), to znajomi (bo przecież dawno nigdzie nie wychodziliśmy). Jak nie znajomi, to rodzina. Jak nie jedno, i nie drugie, to mama na zakupy wyciąga. Albo z Mateuszem do parku idę, bo słońce. W parku zaś plac zabaw taki, że szaleństwo, a gdy huśtawki wolne, to ja nic, tylko bujam. Odpoczywam więc bez odpoczywania, czytam na raty, oglądam... właściwie nie oglądam. Za to jem. I ciamkając pytam: często odwiedzacie swoje rodzinne miasto?



poniedziałek, 20 października 2014

Orson Scott Card - Cień Hegemona

Schylam głowę na znak szacunku i po raz kolejny (po Grze Endera i Cieniu Endera) nie dowierzam, że można pisać tak, jak Card. Że można mieć taką wiedzę, być tak diabelnie inteligentnym i w dodatku mieć olbrzymi talent do przelewania swoich myśli na papier. Moi drodzy, Orson Scott Card to geniusz. Mówili, a nie wierzyłam. Teraz biję się w pierś. 

Wydarzenia z Cienia Hegemona rozgrywają się chwilę po tych z Gry Endera Cienia Endera. Dzieci ze Szkoły Bojowej, młodzi geniusze strategii, którzy odnieśli zwycięstwo w wielkiej bitwie z Formidami, wróciły na Ziemię, do swoich nie widzianych od wielu lat rodzin. I być może wszystko byłoby w najlepszym porządku, gdyby nie fakt, że w pewnej chwili ktoś zaczyna te dzieci porywać. Genialny, błyskotliwy i trzeźwo myślący Groszek szybko orientuje się, że musi uciekać i równie szybko domyśla się, kto jest głową całej operacji porwania jego kolegów. Postanawia wykorzystać sugestię zawartą w zaszyfrowanej wiadomości od swojej uwięzionej przyjaciółki, Petry Arkanian, i decyduje się poprosić o pomoc jedyną osobę, która jest w stanie im tej pomocy udzielić. A łatwo nie będzie, bo na świecie szykuje się konflikt wojenny na większą skalę. 

Fenomenalne i nieodmiennie zaskakujące jest dla mnie to, w jaki sposób Card wykreował w swoich książkach postaci ponadprzeciętnie inteligentnych dzieciaków i jak konsekwentnie się tego trzyma, nie zapominając się nawet na chwilę. Te dzieci w większości są twarde od początku do końca. Ich przesadnie wręcz analityczne i logiczne umysły stają się czymś, co jako czytelnik w pewnym momencie uznałam za absolutnie normalne. Ba, gdyby któreś z nich złamało się, rozpłakało lub zachowało jak normalne dziecko w tym wieku, potraktowałabym to jako dziwactwo i coś by mi wówczas w powieści zazgrzytało. Właśnie to stanowi dla mnie jeden z najlepszych dowodów na pisarski kunszt Carda. On mną, czytelnikiem, w tej części sagi całkowicie zawładnął. Choć od przeczytania Cienia Hegemona minęły już prawie dwa tygodnie, ja wciąż nie ułożyłam sobie w głowie wszystkiego, co chciałabym o nim napisać. Stwierdzić, że to rewelacyjna powieść, to trochę za mało. Podejrzewam też, że jeśli za jakiś czas sięgnę po tę książkę ponownie, odbiorę ją jeszcze inaczej, niż obecnie i dostrzegę szczegóły, które umknęły mi, gdy za pierwszym razem zachłannie przeskakiwałam przez kolejne rozdziały, chcąc odkryć, co zdarzy się za chwilę. Musi wystarczyć wam to, co napisałam. Ta książka to majstersztyk, bogactwo olbrzymiej mądrości i dowód na wielką inteligencję jej autora. Czy kolejna część Sagi Cienia, Teatr Cieni, spodoba mi się tak, jak dwie poprzednie? O niczym innym nie marzę.   

Tytuł oryginału: Shadow of the Hegemon
Ilość stron: 400
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 8 - rewelacyjna

piątek, 17 października 2014

Jak? Jak? Jak? 10 jaków

Kilka dni temu u Marcina Michno mignęło mi, że jakieś jaki. I ponieważ jaki to ciekawe zwierzęta, a ja należę do ludzi, którzy lubią wiele wiedzieć, kliknęłam. I niespodzianka! Bo nie o takie jaki chodzi. O jakie jaki więc idzie?  



Pamiętacie #IceBucketChallenge? Chodziło tam o stwardnienie zanikowe boczne. W Dziesięciu Jakach chodzi natomiast o to, by pomóc dzieciakom będącym pod opieką Akademii Przyszłości. To taka wspaniała organizacja, która stawia sobie za cel wyprowadzenie na prostą dzieci, które z różnych powodów mają start gorszy, niż ich rówieśnicy. To się ceni!

A sprawa z Dziesięcioma Jakami jest prosta. Albo wymyślasz własną wersję dziesięciu znanych i powszechnie używanych związków frazeologicznych (wszyscy uczestnicy akcji korzystają z tego samego zestawu!), albo wyskakujesz z hajsu. Ja robię i jedno, i drugie. Nominował mnie Mr Cichy, więc biorę to na klatę. Oto moje jaki:

1. KLNIE JAK SZEWC - Klnie jak Dean Winchester
2. ZABIERA SIĘ JAK PIES DO JEŻA - Zabiera się jak Pan Darcy do Elizabeth Bennet
3. PROSTE JAK DRUT - Proste jak strzały Legolasa
4. IDZIE JAK KREW Z NOSA - Idzie jak pisanie wypracowań Ronowi i Harry'emu
5. BRZYDKI JAK NOC LISTOPADOWA - Brzydki jak Upiór w Operze
6. NUDNE JAK FLAKI Z OLEJEM - Nudne jak Gra o Ferrin
7. KŁAMIE JAK Z NUT - Kłamie jak Gemma Teller
8. WYSKOCZYŁ JAK FILIP Z KONOPI - Wyskoczył jak reklama na YouTube
9. TANI JAK BARSZCZ - Tani jak lajki na Allegro
10. SIEDZI CICHO JAK MYSZ POD MIOTŁĄ - Siedzi cicho jak Grecy w koniu trojańskim


A teraz... entliczek pentliczek, czerwony stoliczek, na kogo wypadnie, na tego BĘC! 


Nominuję:

Macie 24 godziny, więc czas start! Ale nawet jeśli się spóźnicie, szczytny cel wciąż pozostaje szczytnym celem :)

Również wy, Drodzy Czytelnicy, możecie pomóc dzieciakom z Akademii Przyszłości poprzez wpłatę choćby drobnej sumy. W końcu w dzieciach przyszłość, prawda?

środa, 15 października 2014

Hajda! Obalić Korybuta! (Robert Foryś - Bóg, honor, trucizna)

Intryga? Jest.
Klimat? Jest.

Twarde babki z jajami, które zrobią wszystko, żeby osiągnąć swój cel? Są. 

Książka Roberta Forysia towarzyszyła mi, bo tak się akurat złożyło, w dniach zimnych i pochmurnych. Wtedy, kiedy człowiekowi nie chce się nic, prócz zanurzenia w lekturze i popijania litrami gorącej herbaty z cytryną. Albo kawy. Obojętnie. Bóg, honor, trucizna, przeniosła mnie w czasy, które do dziś czasami śnią mi się po nocach jako koszmar. Tak, kilka lat temu oblałam egzamin z historii Polski tego okresu. Brr. I Foryś trochę mi tę Rzeczpospolitą odczarował, a przynajmniej sprawił, że już nie wzdrygam się na myśl o niej. To już wiele, bo trudno przekonać człowieka, który się zraził.  


A sytuacja wygląda tak. Na tronie Rzeczypospolitej zasiada Michał Korybut Wiśniowiecki, mąż Eleonory Habsburżanki, syn zmarłego Jeremiego Wiśniowieckiego i Gryzeldy Zamoyskiej, twardej, groźnej i apodyktycznej kniahini. Z Korybuta szybko wychodzi człowiek raczej uległy, rozmiękły, bojaźliwy i słaby, ze skłonnościami homoseksualnymi, które Habsburżankę w zasadzie trochę ranią, choć może nie do końca, skoro i tak ma romans (a może romans ma właśnie dlatego, ta informacja chyba mi umknęła). Jest też Marysieńka (właściwie Maria Kazimiera) Sobieska i jej mąż Jan. Tak, ten Sobieski, który później wstąpi na tron. Bo w całej historii o tron właśnie idzie, gdyż Marysieńka chętnie ujrzałaby tam swojego kochanego męża, a że intrygantka z niej pierwszorzędna i w dodatku kłamczuszka (ekhm ekhm, ciąża...), idzie jej całkiem nieźle. Zwłaszcza, że ma na swoich usługach kobietę, która z powodzeniem mogłaby robić za XVII-wiecznego Jamesa Bonda. 

I przyznam szczerze, że książka Forysia mogłaby z powodzeniem zastąpić nudne historyczne lektury, którymi męczy się biednych gimnazjalistów i licealistów. Słowo daję, to naprawdę zupełnie inna jakość. Jest napięcie, jest pędząca, uniemożliwiająca jakiekolwiek znużenie akcja, są intrygi, są twarde i bezwzględne babki... Nagle epoka, którą jeszcze kilka lat temu przyswajałam z olbrzymim trudem, stała się naprawdę intrygująca, taki trochę House of Cards w wersji damskiej, w dodatku rodem z I Rzeczypospolitej. Jest moc! Książkę czyta się błyskawicznie, człowiek wchodzi w trochę mroczny, ale pociągający klimat, ma się ochotę na więcej. Postacie kobiece są tu naprawdę wyraziste, a polityczna rozgrywka toczy się w zasadzie głównie dzięki nim. Ja to kupuję i czekam na kolejną część.

Ilość stron: 424
Wydawnictwo: Otwarte

Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra

niedziela, 12 października 2014

Dlaczego kochamy czarne charaktery?

Gdy zaczęłam się zastanawiać, jakich bohaterów serialowych darzę największą sympatią, wyszło mi, że wśród nich są same skurczybyki. Prawie, bo zawsze trafi się jakiś wyjątek. Czy to nie dziwne, że kibicujemy złym ludziom? Że z zapartym tchem i obgryzionymi z nerwów paznokciami modlimy się, by ich niecne uczynki nie wyszły na jaw? 

Cóż, nie wiem. Gdybym wiedziała, na pewno bym o tym napisała. A ja nie wiem. Nie mam zielonego pojęcia, dlaczego ludzie, których zdecydowanie nie można zaliczyć do grona tych dobrych, stają się głównymi bohaterami seriali, a my, wprost przeciwnie do sytuacji z realnego życia, kibicujemy właśnie im. 

Taki Dexter na przykład. Za dnia jest sobie policyjnym technikiem, specjalistą od krwi i rozbryzgów, a nocami morduje ludzi. Wprawdzie najgorszego sortu bandytów i kryminalistów, ale morduje, bo jest psychopatą i odczuwa przymus pozbawiania ludzi życia. Mimo to my, widzowie, od początku do końca mu kibicujemy. Cieszymy się, gdy giną ludzie, którzy zaczynają coś podejrzewać i depczą mu po piętach. Wyjemy z radości, gdy Dexterowi udaje się wywieźć w pole tych, którzy za nim węszą. 

źródło

Albo chłopaki z Sons of Anarchy. Rozbójnicy. Złodzieje. Przemytnicy. Handlarze bronią. Bezwzględni zabójcy. Same przyjemniaczki, prawda? I znów, ja, widz, mocno trzymam za nich kciuki. Trzymam, żeby ich nie dopadła ATF i żeby nie zgnili w więzieniu. Trzymam, żeby im łbów nie pourywali gangsterzy z wyższej półki. I trochę, żeby zeszli z przestępczej ścieżki, choć to raczej pobożne życzenia. 

źródło

Jest też Frank Underwood z House of Cards. Polityk bezwzględny, makiaweliczny. Taki, który nie pozwoli, by w drodze po władzę ktokolwiek lub cokolwiek stanęło mu na drodze. Jeśli stanie, to dzieją się złe rzeczy. Można na przykład zostać wepchniętym pod pociąg. I mimo to, jemu też kibicujemy! Ba, my kochamy Franka Underwooda!

źródło

Jesteśmy też kibicami Klausa Mikaelsona z The Originals. Krwiożerczego, nie posiadającego absolutnie żadnych skrupułów i wyrzutów sumienia wampira. Albo Neala Caffreya z White Collars, przystojnego fałszerza dzieł sztuki, który leci w kulki nawet z własnym przyjacielem. Lubimy Crowleya z Supernatural, bo jest władcą piekieł i robi to dobrze. Lubimy chłopaków z Fargo, chociaż nie wiadomo, który jest gorszy. Albo Waltera z Breaking Bad. Temu też podobno daleko do dobrego człowieka. Każdy z was mógłby wymienić jeszcze kilku przyjemniaczków, od których w prawdziwym życiu wolałby się jednak trzymać z daleka. W takim razie dlaczego obdarzamy sympatią bohaterów, którzy naprawdę nie są dobrymi ludźmi? Którzy łamią prawo i krzywdzą ludzi? Hm? Ktoś ma jakiś pomysł?

piątek, 10 października 2014

Gra o Ferrin. Bla, bla, bla...

To było trochę tak, że gdzieś tam w głębi serca podejrzewałam, że może się na nią uwzięli. Że Katarzyna Michalak z tym jej nieszczęsnym Ferrinem została wzięta na tapet krytyków żądnych podeptać jej twórczość, BO TAK. Wiecie, na małą chwilę obudziły się we mnie ludzkie odruchy, zwłaszcza gdy przypomniałam sobie, jak entuzjastycznie przyjęłam Zmierzch, deptany przez wielu od samego początku.

Bo Zmierzchu wcale nie uważam za złą powieść. Przebijając się przez warstwę językową, do której faktyczne można mieć wiele zastrzeżeń, odkryłam całkiem przyjemną historię, której świetnie mi się słuchało (padło akurat na audiobook) i która oderwała moje myśli od jakichś tam negatywów przedostatniej sesji (1918-1945. Boże jedyny, czy ktoś mi się dziwi?). Właściwie nie było to wcale tak złe, jak mi przedstawiano. Pomyślałam sobie więc, że z tym Ferrinem będzie podobnie. No bo nie może być przecież tak, że jakiś wydawca ryzykuje wydanie książki, przy czytaniu której człowiekowi zgrzytają zęby i ma ochotę podrzeć ją na strzępy, ewentualnie użyć w toalecie, bo nie nadaje się do niczego innego. Jaka naiwna byłam! 

poniedziałek, 6 października 2014

Hasztag zachwyt

Sobotni wieczór, trochę Gali KSW, trochę nie. Trochę szarlotki i spiced bubble bread. I Instagram. Jak wejdę, to koniec. Hasztag za hasztagiem i ej, patrz jakie ładne!


Wczytywanie
Wieje i zimno, ale wciąż cudnie. Łapaliśmy słońce i lepiliśmy babki. Piasek wpadł nam do butów i skarpet, ale kto by się tym przejmował? #balticsea #sea #beach #ilovegdn #gdansk


niedziela, 5 października 2014

Nie ma ludzi bez trosk (Darien Gee - Uśmiech Madeline)

źródło
Czasami myślę sobie, że mam najgorzej. Że kłopoty, jakie mnie dotykają, są nie do przeskoczenia. Mimo że staram się zawsze zrobić dla siebie coś przyjemnego, co odwróci moją uwagę od rzeczy, które mnie smucą, gdzieś z tyłu głowy często tkwi myśl, że wszyscy mają lepiej niż ja. Ale wiecie, gdyby tak przepytać przypadkowo napotkanych ludzi, prawie na pewno okazałoby się, że w życiu każdego z nich są mniejsze lub większe kłopoty. Stety lub niestety, nie istnieją ludzie, którzy nie mają absolutnie żadnych problemów.  

Książka Darien Gee, Uśmiech Madeline, bardzo mądra i pełna ciepła, uświadomiła mi, że za fasadą uśmiechu i pogody ducha często kryją się najróżniejsze troski. Jej bohaterom nieobce są rozterki, a smutek to częsty towarzysz ich codzienności. Pozornie wszystko dzieje się wokół herbaciarni prowadzonej przez tytułową Madeline. Pozornie, ponieważ w moim odczuciu główną bohaterką powieści jest Bettie*, starsza pani mająca ogromne zamiłowanie do scrapbookingu, którym - jak wirusem - zaraża wszystkich wokół. Bettie staje się spoiwem dla więzi łączącej pozostałych bohaterów historii, a jej Klub Miłośniczek Albumów jest miejscem, w którym prędzej czy później spotykają się wszyscy.

Każda z postaci stworzonych przez Darien Gee ma swoje troski. Yvonne, kobieta hydraulik, której codziennie towarzyszy zdziwienie otoczenia jej profesją, rozpamiętuje wydarzenia z przeszłości i utraconą miłość. W sercu Isabel wciąż tkwi głęboka zadra spowodowana zdradą jej męża Billa. Ava, będąca przyczyną rozpadu związku Isabel, samotnie wychowuje syna ze związku z Billem (zginął w wypadku samochodowym) i z trudem wiąże koniec z końcem. Connie, młoda dziewczyna mieszkająca u Madeline i pracująca w jej herbaciarni, czuje się samotna i niechciana. Frances, matka trójki niesfornych chłopców, decyduje się na adopcję malutkiej Chinki, która okazuje się być poważnie chora. I w końcu Bettie, pogodna i sympatyczna, lecz odrobinę wścibska, stopniowo traci równowagę w życiu.  

Wszystkie te osoby w toku powieści dojrzewają. Stawiają czoła swoim problemom, biorą się w garść lub pozwalają sobie na przyjęcie pomocnej dłoni od innych. Ta mądra historia skłania do refleksji nad związkami międzyludzkimi, nad przyjmowaniem konsekwencji swoich działań i nad podejmowaniem ryzyka. Wielokrotnie zastanawiałam się, w jaki sposób zachowałabym się na miejscu każdej z tych postaci. Czy postąpiłabym tak samo, czy może zupełnie inaczej. Uświadomiłam sobie również, że nie istnieją ludzie bez trosk. Że choć czasami nie widać tego z zewnątrz, każdy z nas ma w swoim życiu rzeczy, które czasami spędzają nam sen z powiek. Które doganiają nas, gdziekolwiek się nie znajdziemy. Którym musimy stawić czoła i uporać się z nimi. 

Uśmiech Madeline to wspaniała historia, jedna z tych, które wspomina się z uśmiechem i nostalgią. Która kopie w pośladki i zmusza do myślenia. Którą przyjmuje się z dobrodziejstwem inwentarza, bez zwracania uwagi na język i styl autorki. Jest świetna! Ciepła i dowcipna, z nastrajającym pozytywnie happy endem. Bo przecież zasługujemy na szczęśliwe zakończenia. 

* pod koniec pisania tego posta zorientowałam się, jak brzmi oryginalny tytuł książki. Szkoda, że polski jest tak daleki od oryginału, bo sugeruje coś zupełnie innego :)
Tytuł oryginału: The Avalon Ladies Scrapbooking Society
Ilość stron: 632
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka

Ocena (1-10): 7 - bardzo dobra

środa, 1 października 2014

Jak NIE PISAĆ powieści, czyli o tym, co stworzyłam jako piętnastolatka

Główna różnica między współczesnością a tym, co działo się jedenaście lat temu jest taka, że wtedy, gdy nastolatce przyszło na myśl, by zacząć pisać powieść, nie bardzo miała szansę na zaprezentowanie jej światu. Raczkujące internety i te sprawy, sami pewnie pamiętacie. I może to i dobrze, bo powiedzmy sobie szczerze, gdybym dziś była tą samą piętnastolatką, która wówczas uprawiała najwyższej próby grafomanię, z pewnością stałabym się obiektem drwin na blogach biorących sobie na cel radosną twórczość młodych i aspirujących eee... pisarzy.

Gdy byłam piętnastolatką, głowę miałam wypełnioną marzeniami o prawdziwej, nastoletniej miłości, a ciało obrośnięte tłuszczem. Drugie w żadnym razie nie sprzyjało pierwszemu, mogłam więc jedynie realizować się w pisaniu, wsadzając na karty własnej powieści osoby o cechach, które chciałam mieć. Bohaterowie historii, którą wówczas stworzyłam, nosili imiona postaci znanych mi z seriali (Asy z klasy) lub te, które zwyczajnie mi się podobały i byli podobni do tych, o których kochałam czytać w mojej ulubionej w tamtych czasach książkowej serii Nie dla mamy, nie dla taty, lecz dla każdej małolaty. Całe moje książkowe przedsięwzięcie potraktowałam całkiem serio. Przez wiele dni studiowałam katalogi Neckermanna, chcąc wybrać idealne tło dla dziejących się w mojej powieści wydarzeń. Wypożyczyłam przewodniki i słowniki, oglądałam gazety, próbując odnaleźć inspirację nawet dla tak nieistotnych rzeczy, jak ubrania głównych bohaterów. Ze wszystkiego, co napisałam, byłam dumna jak diabli i pewnie cholernie zasmuciłabym się, gdyby komuś się to nie podobało. Koniec końców pisać jednak nie skończyłam, ale kartki z wydrukowanymi rozdziałami zachowałam. Całe szczęście, bo dzięki temu dziś możecie je przeczytać i śmiać się w głos, bo naprawdę jest z czego. Oto i on, pierwszy rozdział, oryginalny, przepisany bez najmniejszych zmian co do przecinka i kropki:

ROZDZIAŁ 1

- No i jak wyglądam? – spytała niepewnie moja najlepsza przyjaciółka Nicole Williams (Nicole...), wychylając się zza kotary przebieralni, gdzie przymierzała czarne bikini w białe kropeczki. Spojrzałam na nią z podziwem.
- No, moja droga, jeżeli w każdej rzeczy, którą dziś przymierzysz, będziesz wyglądała tak dobrze, to obawiam się, że w twoim portfelu nie zostanie nawet pół centa – roześmiałam się.
- Serio? Bo jak stanę bokiem, to mam taki odstający brzuch… (first world problems) - jęknęła.
- Tak jasne, a nad nami fruwają pingwiny – zażartowałam (ale suchar...). Nie masz ani pół centymetra odstającego brzucha. To przez to światło w przymierzalni. Uwierz mi, wyglądasz świetnie. Nawet się nie zastanawiaj i bierz to bikini.
- No dobra, zaufam ci. Ten jeden jedyny raz. Ale ostrzegam, jak u mnie w domu okaże się, że mam odstający brzuch, to rozkwaszę ci tę piękną twarzyczkę – pogroziła mi palcem (strach się bać).
- Nie ma sprawy. Ubieraj się, ja poczekam przed sklepem – wyszłam ze sklepu „Bathing Suit” (...) i usiadłam na ławeczce obok kawiarenki. Dzisiaj miałam fantastyczny humor, a to z takiego powodu, iż rodzice moi i Nicole postanowili, że wszyscy razem pojedziemy na wakacje na Wyspy Kanaryjskie. Mieliśmy wyjechać już pojutrze, więc dzisiaj wybrałam się z Nicole na zakupy, aby kupić parę ładnych, letnich ciuchów. Prawdę powiedziawszy, nasi rodzice planowali ten wyjazd już od kilku miesięcy i my dowiedzieliśmy się o nim dopiero w zeszłym tygodniu. My, to znaczy ja, Nicole, mój brat Scott i brat Nicole, Eric. Jeszcze nigdy nie byłam w Europie, więc byłam strasznie podniecona całym tym wyjazdem (łał, cóż za emocjonujące wprowadzenie!). Po chwili Nicole wyszła ze sklepu, więc mogłyśmy ruszyć w stronę innych butików. Mnie najbardziej zależało na tym, żeby znaleźć jakąś ładną sukienkę. Z reguły na takich wycieczkach są jakieś dyskoteki, czy coś w tym rodzaju (jakieś dyskoteki, czy coś w tym rodzaju... naprawdę czuć, że pisała to nołlajfowa piętnastolatka, która nigdy w życiu nie była na żadnej imprezie), więc chciałam kupić coś naprawdę szczególnego. Spytałam więc Nicole:
- Nicole, nie wiesz, gdzie tu jest jakiś butik z ładnymi sukienkami?
- Wiem. A o jaką sukienkę ci chodzi?
- No wiesz, żeby nadawała się na ten wyjazd. Chciałabym, żeby była trochę… czy ja wiem? – zamyśliłam się. Chciałam czegoś szałowego, w czym wyglądałabym naprawdę ładnie. W czym dałoby się poderwać jakiegoś przystojnego chłopaka (lol). Nicole najwyraźniej czytała w moich myślach.
- Wiem, czego ci potrzeba! Czegoś ekstrawaganckiego i seksownego. W czym mogłabyś olśnić wszystkich facetów! (lol2) I nawet wiem, gdzie możemy to znaleźć! – pociągnęła mnie mocno za rękę, a ja prawie się przewróciłam. Biegłyśmy jak głupie, przez całe centrum handlowe, a ludzie patrzyli na nas, jak na wariatki. Wreszcie stanęłyśmy przed jakimś nowym sklepem, w którym nigdy nie byłam. Weszłyśmy do niego i zaczęłam przeglądać sukienki wiszące na wieszakach.
- Brooke, spójrz, co sądzisz o tej? – Nicole zdjęła z wieszaka ładną, długą sukienkę w bordowym kolorze.
- Dosyć ładna, ale wiesz, ja wolałabym coś jaśniejszego. Jakiś błękit, róż, albo seledyn (o Jezu, naprawdę myślałam o tym w ten sposób?). Coś w tym stylu.
- Dobra, szukam dalej – moja przyjaciółka weszła w głąb sklepu. Po chwili przyniosła mi dwie sukienki i kazała je przymierzyć.
- Jesteś pewna? – spytałam z powątpiewaniem, patrząc na sukienki, które dzierżyła (DZIERŻYŁA! Która piętnastolatka używa tego słowa?) w ręce.
- Tak, jestem. Nie marudź, tylko właź do przymierzalni! To rozkaz!
- Tak, panie kapitanie! (suchar nr 2) – wyprostowałam się i zasalutowałam jej śmiejąc się. Wzięłam obie sukienki i weszłam do przymierzalni. Pierwsza była naprawdę bardzo ładna. Była w kolorze jasnego różu. Sukienka ta miała długość do ziemi i była dosyć zwiewna (opis jak ze słabej aukcji na Allegro, z tym że wtedy chyba nie wiedziałam jeszcze, co to takiego). Jednak nie czułam się w niej dobrze. Wyszłam z przymierzalni, aby pokazać się Nicole.
- Co o tym sądzisz? – spytałam.
- Nie podoba mi się – odrzekła marszcząc brwi. – A wiesz dlaczego? Dlatego, że wyglądasz w niej tylko dobrze. A musisz wyglądać szałowo. Rozumiesz?
- Mniej więcej – odpowiedziałam i zaszyłam się w przymierzalni i przymierzyłam kolejną sukienkę. Ta była biała i sięgała do połowy łydek. Miała cienkie ramiączka z naszytymi na nich małymi kwiatuszkami (O_o). Wydawało mi się, że wyglądam w niej lepiej, niż w tej różowej. Ponownie wyszłam zza kotary.
- Jak wy… -  nie dokończyłam, bo w tym momencie dostrzegłam na wieszaku za Nicole najpiękniejszą sukienkę, jaką kiedykolwiek widziałam. Miała kolor błękitu. Ale nie takiego zwykłego błękitu, tylko takiego, jaki ma bezchmurne niebo latem . Sukienka ta nie miała ramiączek. Wzięłam ją do przymierzalni i włożyłam na siebie. Dopiero teraz zauważyłam, że sukienka z lewej strony miała długość do połowy łydki i szła na ukos do samej ziemi (mhm. Dopiero teraz zauważyła tak istotny element kroju, ale jeszcze zanim zdjęła ją z wieszaka stwierdziła, że to najpiękniejsza sukienka jaką widziała. Gdzie tu logika?). Na piersiach był wszyty przylegający pas materiału. Przejrzałam się w lustrze. Czułam, że wreszcie znalazłam to, czego szukałam. Poczułam, jakby była uszyta specjalnie na mnie.
- Nicole? Jesteś tam? – spytałam zza kotary.
- Jestem, jestem. Wyłaź wreszcie. Chcę zobaczyć jak wyglądasz – usłyszałam zniecierpliwiony głos.
 - Dobra, ale ostrzegam, nawet jak ci się nie będzie podobać to i tak ją kupię.
- Dobra, dobra. Chodź już – wyszłam z przymierzalni.
- I jak? Może być?
- O kurczę… Brooke, wyglądasz… no nie wiem jak to określić. Wyglądasz odjazdowo! – wykrzyknęła.
- Serio? Podoba ci się? – spytałam niepewnie.
- Jeszcze się pytasz? Ta sukienka jest stworzona dla ciebie! Dziewczyno nie zastanawiaj się i bierz ją! – byłam naprawdę szczęśliwa, że nareszcie znalazłam fantastyczną sukienkę, w której ładnie wyglądałam. Sporo kosztowała, ale nie po to pół roku oszczędzałam, żeby teraz rezygnować z najpiękniejszej sukienki jaką kiedykolwiek miałam (ciekawe na co oszczędzała, skoro o wyjeździe dowiedziała się dopiero parę dni temu). Po wyjściu ze sklepu, chodziłyśmy jeszcze trochę po centrum handlowym, a potem poszłyśmy do pizzerii na pizzę (serio?). Zamówiłyśmy sobie pizzę chyba ze wszystkim, co było możliwe, oprócz mięsa i wędliny, gdyż Nicole była wegetarianką (i ja na to wpadłam?).
- Brooke, wiesz co? Żałuję, że na tej Teneryfie nie będzie nikogo znajomego. Nie będzie z kim się powygłupiać, ani…
- Przepraszam, nie dosłyszałam – przerwałam jej. – Jak to, nie będzie nikogo znajomego? A ja, a Scott? A twój własny brat Eric?
- Dobrze wiesz o co mi chodzi. Ile ja bym dała, żeby był tam David Thompson. Przynajmniej byłoby na co popatrzeć – westchnęła Nicole. David podobał jej się od pierwszego dnia, kiedy przekroczyłyśmy próg liceum. A David przyjaźnił się w Joshem Andrewsem, którego nie darzyłam zbytnią sympatią. Mimo, że był dobrym uczniem, od podstawówki robił mi głupie dowcipy (co ma jedno do drugiego?). Raz zapchał mi zamek od szkolnej szafki plasteliną, innym razem rozpuścił po szkole plotkę, że zakochałam się w Thomasie Powerze. Thomas miał pryszcze na całej twarzy oraz całoroczną alergię i po prostu nie dało się z nim rozmawiać przez jego wieczne pociąganie nosem (w 2003 roku nie znano w Stanach leków przeciwalergicznych?). Do tego cały czas śmierdziało od niego czosnkiem (nie mogłam tego napisać, nie wierzę. Czosnek PACHNIE!). Nie był to materiał na chłopaka. I gdy Thomas dowiedział się o tym żarcie, zaczął do mnie wydzwaniać i zostawiać mi w szafce miłosne liściki. To było szalenie denerwujące (i nazywa się stalking). Dopiero po dwóch miesiącach odczepił się ode mnie. Wcześniej dowcipy Josha nie były tak irytujące, ale od czasu incydentu z Thomasem Josh stał się dla mnie przegrany (auć, na pewno się przejął) i wzdrygałam się na myśl, że codziennie muszę go widywać w szkole. Za to David Thompson w przeciwieństwie do Josha był bardzo fajny i dobrze mi się z nim rozmawiało. Grał ojca Laurentego w przedstawieniu Romeo i Julia, gdzie ja grałam Julię i zawsze podczas prób mnie rozśmieszał. Ale David wszędzie bywał z Joshem, jak gdyby byli bliźniakami. Byłam pewna, że tym razem byłoby tak samo.
- Nie przejmuj się, Nicole – powiedziałam. – Gwarantuję ci, że na tej Teneryfie będzie tylu fantastycznych facetów, że nie będziesz myślała o Davidzie. Szybko poderwiesz jakiegoś przystojniaka. Mówię ci.
- Jasne. Już wszyscy biegną, żeby kłaniać mi się do stóp i mówić jaka to jestem piękna i seksowna. Przykro mi, ale nie jestem Charlize Theron.
- Ale jesteś Nicole Williams i mogę się z tobą założyć, że już po kilku dniach ujrzę cię, całującą się z jakimś facetem na plaży. (że jak? Naprawdę uważałam wtedy, że priorytetem dla szesnasto- albo siedemnastolatki jest całowanie się z jakimś gościem na plaży? Jezu...)
- Aha. Chciałabym w to wierzyć – mruknęła Nicole, patrząc gdzieś ponad moją głową. Nagle spłonęła rumieńcem i pochyliła głowę.
- Co się stało? – spytałam.
- Nie obracaj się. Właśnie Josh z Davidem tu weszli. Brooke, proszę, chodźmy stąd – wyszeptała. (what?! Najpierw prawie beczy, że na wakacjach nie będzie mogła być blisko kolesia, w którym się buja, a gdy widzi go w pizzerii, panikuje i chce zwiewać, gdzie pieprz rośnie. Łał...)
- Poczekaj, nie denerwuj się. Zaraz wyjdziemy, tylko zapłacę za pizzę – kelner podszedł do naszego stolika, a ja zapłaciłam mu. Nicole wyszła z restauracji prawie biegiem. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby zachowywała się tak przy jakimkolwiek chłopaku. Mogłam mieć tylko nadzieję, że na tej Teneryfie szybko poderwie jakiegoś fajnego chłopaka, inaczej szybko mogłaby oszaleć.

Czy naprawdę muszę to komentować?