piątek, 31 sierpnia 2012

Avrom Bendavid - Val "Niebiosa są puste"


Tytuł oryginału: The Heavens Are Empty: Discovering the Lost Town of Trochenbrod
Tłumaczenie: Małgorzata Szubert
Ilość stron: 176
Wydawnictwo: Świat Książki

Ocena (1-10): 6 - dobra


Były takie miasteczka… Chasydzkie miasteczka, w których pachniało świeżo upieczoną chałką, gdzie piątkowy zachód słońca oznaczał nadejście szabatu i gdzie przed Chanuką w menorach paliły się świeczki. Były takie miasteczka, lecz zawierucha drugiej wojny światowej i okrucieństwo hitlerowców zmiotły je z powierzchni ziemi.

Taki właśnie był Trochenbrod, o którym w swej książce Niebiosa są puste pisze Avrom Bendavid-Val.  Autor wyruszył na poszukiwanie nieistniejącego już miejsca, w którym niegdyś mieszkał jego ojciec. Z opowieści tej wyłania się obraz pełnego ciepła, radości i chasydzkich zwyczajów miasteczka (ponoć pierwowzoru Karsylewki z powieści Szolema Alejchema o Tewje Mleczarzu),  rozbrzmiewającego od czasu do czasu szmerem odmawianych modlitw. 


                Jeśli opowiem, jak zapalaliśmy w Trochenbrodzie świece w święto Chanuki, może się to wydawać zabawne. Braliśmy zwykłe kartofle, rozcinaliśmy na połówki, w każdej połówce robiliśmy małą dziurkę, wlewaliśmy do tej dziurki odrobinę oleju, wkładaliśmy kawałek bawełny i zapalaliśmy. Bogaci prawdopodobnie mieli świece, ale zwykli ludzie zamiast świec używali kartofli. Tradycyjne wręczanie chanukowych pieniędzy oraz gra w drejdł wyglądały tak samo jak tu, w tym kraju. Tak jak tradycja smażenia wszelkiego rodzaju lateks; szczególnie lubiane były placki z surowych ziemniaków. To był prawdziwy przysmak, a ich przygotowanie wymagało wiele pracy, jeśli wszyscy mieli dobry apetyt i nie byli na diecie. (str. 37)


Ale Niebiosa są puste nie są jedynie opowieścią o tym tętniącym życiu miasteczku. To także opowieść o jego zagładzie, dokonanej przez hitlerowców. To opowieść o ludziach, którzy zginęli i o tych, których sytuacja zmusiła do rozpaczliwej walki o przetrwanie. Książka ta nie powstałaby, gdyby nie pomoc ocalałych i ich potomków. Bendavid – Val zebrał ich wspomnienia, fotografie i dokumenty i zebrał je w jedną całość.

Piękny, staranny język, duża ilość wspomnień i zdjęć pozwalają poznać zwyczaje i życie mieszkańców tego małego miasteczka – dzięki autorowi Trochenbrod ożył ponownie.  


PS. Przepraszam za kiepską recenzję - w ostatnich dniach nie mam głowy do pisania.

niedziela, 26 sierpnia 2012

Pieluchy i wrzaski - macierzyństwa cienie i blaski (Jill Smokler "Wyznania upiornej mamuśki")

Tytuł oryginału: Confessions of a scary mommy
Tłumaczenie: Agnieszka Barbara Ciepłowska
Ilość stron: 192
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka


Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna (nie daję wyższej oceny tylko dlatego, że nie jest to powieść – moim zdaniem książka zasługuje na dychę i powinna ją przeczytać KAŻDA MATKA)


                Strona jedenasta – chichoczę w duchu.
                Strona dwudziesta piąta – chichoczę na głos.   
                Strona trzydziesta druga – wybucham nieopanowanym śmiechem i ocieram łzy rozbawienia.

                Wyznania upiornej mamuśki  wyzwoliły we mnie szaleńczą chęć posiadania dziecka. Już, teraz, zaraz, nie za rok! Nie odstraszyły mnie zapaskudzone pieluchy i rozstępy na brzuchu. Dodatkowe kilogramy i permanentna senność. Jill Smokler sprawiła, że moi sąsiedzi na pewno momentami szukali już numeru do najbliższego szpitala psychiatrycznego. Wyłam ze śmiechu, po prostu wyłam.

„Sikam przy kasłaniu, pierdzę przy kichaniu i na pewno narobię na łóżko porodowe” (str. 17)

                Sama nie wiem, co jest w tej książce najlepsze. Szczerze przyznanie się autorki do własnych zachowań podczas ciąży? Komentarze internautek, zostawione pod postami Jill Smokler na jej blogu, które są tu zacytowane? Nie wybieram, nie umiem wybrać, to zresztą nieistotne. I jedno i drugie ubawiło mnie do granic możliwości i nie pamiętam już, kiedy ostatnio tak serdecznie zaśmiewałam się w głos przy czytaniu (no dobra, rechoczę przy Puchałke, ale to komiksy).

„Posiałam gdzieś gruszkę do nosa i w końcu musiałam wyssać gile z nosa dziecka, bo nie mogło oddychać. Uświadomiłam sobie, co zrobiłam, dopiero kiedy je wyplułam. Powiedziałam o tym mężowi, a on na to: >>Teraz jesteś prawdziwą mamą. Tak to właśnie jest<<.” (str. 62) 

                Napisanie klasycznej recenzji Wyznań upiornej mamuśki jest grzechem. Nie da się, i już. Książka traktuje o…, przedstawia…, jest niezwykłym dowodem na to… Nie, nie i jeszcze raz nie! Klasyczna recenzja to zbrodnia popełniona na tej książce.

                Powinni ją wręczać każdej matce przy porodzie. Poważnie. A dlaczego? Ano dlatego, że ta książka mówi o prawdziwych trudach ciąży i macierzyństwa. Że rośnięcie dziecka w brzuchu bywa cholernie uciążliwe, a bycie matką to nie fruwanie na różowej chmurce. Zapaskudzone pieluchy, wymiociny, wstawanie w nocy, problemy z karmieniem, znoszenie „życzliwych”, wszystkowiedzących mamuś… Autorka naprawdę dała czadu. 

„Od chwili, gdy córka ujrzała świat, jedno stało się dla mnie całkowicie jasne: nie jest do mnie podobna w najmniejszym stopniu. Natomiast owszem, wygląda jak skóra zdjęta z drugiego dawcy DNA, którego od tej pory będziemy nazywać >>wał, który zdominował moje geny<<. No bo co to właściwie ma być? To ja nosiłam dziecko brzuchu przez dziewięć miesięcy. Dziewięć. Córka mnie, a nie jemu  ponabijała siniaki od środka. Ja przez nią mam większe stopy, rozłożyste biodra i mapę z rozstępów na brzuchu. Ja musiałam dla niej zrezygnować z ulubionych szpilek! I z ciasnych dżinsów! A on co zrobił? Zostawił depozyt , po czym żył sobie jak w raju. Nauczyłam się jednego: pula genowa to jedna wielka bzdura. I byłam wściekła.” (str. 32) 

                Ubawiłam się setnie i polecam z obiema rękami na sercu. Ta książka do doskonała rozrywka, nie tylko dla matek lub kobiet, które planują dziecko. Przydałaby się także niektórym ojcom… A ja… no cóż, zmykam na blog Autorki!

piątek, 24 sierpnia 2012

One day in Paris... (Ellen Sussman "Lekcje francuskiego")

Tytuł oryginału: French lessons
Tłumaczenie: Magdalena Rabsztyn
Ilość stron: 306
Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie

Ocena (1-10): 5 – przeciętna



                W ciągu jednego dnia wszystko może się zmienić! Zwłaszcza w namiętnym Paryżu. Trójka Amerykanów – Josie, Riley i Jeremy – zjawia się w mieście miłości z różnych powodów. Młoda nauczycielka Josie decyduje się na podróż, bo chce zapomnieć o śmierci kochanka. Riley, energiczna, ale sfrustrowana matka i żona, walczy o to, by odzyskać porozumienie ze swoim mężem. Jeremy podpatruje na planie filmowym swoją żonę – wielką gwiazdę – i stwierdza ze smutkiem, że się od niej coraz bardziej oddala. Lekcje francuskiego to żywiołowa opowieść o jednym dniu z życia szóstki młodych ludzi. W paryskiej kawiarni spotykają się lektorzy języka francuskiego – Nico, Chantal, Philippe. Młodzi, piękni, żądni przygód. Przed nimi dzień zajęć i nieprzypadkowo ich uczniami okażą się zagubieni Amerykanie. Pogrążeni w nieszczęściach bohaterowie szybko odzyskują formę: wystarczy spotkać interesującą osobę, dać się porwać, zapomnieć o wszystkim. Ellen Sussman żartobliwie i orzeźwiająco opowiada o przyjemnościach, które może przynieść każdy dzień. To smakowita podróż w głąb miasta i … erotyki. Książka tętni rozkoszą, jaką daje podróż w nieznane, zauroczenie i seks! (opis z okładki)

                Mam wrażenie, że nie zrozumiałam tej książki. Być może powinnam zwalić winę na moje konserwatywne poglądy, staroświeckość i brak luzu. Być może nie potrafiłam odpowiednio wczuć się w nastrój tej powieści i wniknąć w jej świat, współodczuwając z bohaterami. Faktem jest, że zupełnie nie uwiodła mnie historia ludzi, którzy całkowicie otwierają się przed własnymi lektorami języa francuskiego. Rozumiem, że Paryż, nastrój, romantyzm i tak dalej – w porządku, wszystko to może działać rozluźniająco i prawdopodobnie właśnie dlatego autorka tej książki uznała, że bohaterom należy się odrobina uciech. Ale do mnie to nie przemawia. Powiem więcej – mnie to irytuje. 

                Zgadzam się, że każdy z bohaterów tej powieści niesie za sobą ogromny bagaż doświadczeń. Jedni cięższy, inni lżejszy, ale każdy go ma. Nie zawsze są to doświadczenia łatwe. Niektóre są takie, że trudno się po nich pozbierać do kupy i żyć tak, jak przedtem. Wyniszczają, zżerają od środka, sprawiają, że człowiek zamyka się w sobie i dręczą go własne myśli. Sussman stworzyła bohaterów nieszczęśliwych (właściwie można było momentami odnieść wrażenie, że są to chodzące problemy, pretensje i wyrzuty sumienia) i napisała przy okazji o rzeczach, które w literaturze częściej mnie drażnią, niż zachwycają.

                Nie mogę zgodzić się z twierdzeniem, że pogrążeni w nieszczęściach bohaterowie szybko odzyskują formę: wystarczy spotkać interesującą osobę, dać się porwać, zapomnieć o wszystkim. Według mnie, zarówno Josie, jak i Riley i Jeremy stopniowo zapadali się w sobie. Wprawdzie każde z nich intensywnie zastanawiało się nad swoją przeszłością, odczuciami i poglądami, ale nie wydaje mi się, by dzięki lektorom zapomnieli o swoich problemach choćby na chwilę (zwłaszcza Josie). Również twierdzenie, że Ellen Sussman żartobliwie i orzeźwiająco opowiada o przyjemnościach, które może przynieść każdy dzień, zdaje mi się nie mieć absolutnie nic wspólnego z prawdą. Nie widziałam w tej powieści nic zabawnego. Według mnie, tę lekturę prędzej można byłoby nazwać tragiczną, smutną i refleksyjną. I gdyby w tych właśnie kategoriach ją rozpatrywać, wypada znacznie lepiej. Być może przypadnie do gustu komuś, kto lubuje się w tego typu książkach, mnie jednak nie porwała.  



środa, 22 sierpnia 2012

Mąż, czy dziecko? (Jodi Picoult "Krucha jak lód")

Tytuł oryginału: Handle with care
Tłumaczenie: Michał Juszkiewicz
Ilość stron: 616
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka


Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna


                Powieść obyczajowa jest jak biszkopt. Albo wyjdzie, albo nie. Napisać dobrą powieść obyczajową nie jest łatwo, a napisać taką, która w dodatku całkowicie podbije serca i umysły czytelników na całym świecie… cóż, do tego trzeba mieć po prostu talent. Jodi Picoult ma go zdecydowanie.

                W Kruchej jak lód, Picoult podjęła temat wrodzonej łamliwości kości, na którą cierpi Willow, młodsza córka Charlotte i Seana O’Keefe. Choroba ta, wywracająca do góry nogami spokojne dotychczas życie rodziny, skłoniła w końcu matkę dziewczynki do założenia sprawy w sądzie i oskarżenia swojego ginekologa o to, że odpowiednio wcześnie nie zdiagnozował choroby, nie dając tym samym matce możliwości dokonania decyzji co do urodzenia dziecka, lub usunięcia ciąży. Postępowanie Charlotte budzi olbrzymie kontrowersje – zwłaszcza, że ginekologiem, którego oskarżyła kobieta jest jej najbliższa przyjaciółka.          

                Całą sytuację poznajemy z perspektywy pięciu narratorów: Charlotte, jej męża Seana, córki Amelii, prawniczki Marin oraz przyjaciółki Charlotte, Piper. Każdy z nich ma w tej historii coś do powiedzenia, a wbrew pozorom, wrodzona łamliwość kości nie jest jednym tematem, o którym w tej powieści mowa. Czytając Kruchą jak lód zadawałam sobie dwa pytania:

- Dlaczego Charlotte całą swoją uwagę skupiła na Willow, stawiając ją na pierwszym miejscu i jednocześnie coraz mocniej ignorując własnego męża? Pozwolę sobie tu zacytować bardzo interesujący fragment, który znalazłam kiedyś na jednej ze stron internetowych:


W momencie pojawienia się pierwszego dziecka, my kobiety, często przenosimy lokatę uczuć z męża na słodkie niemowlę, tłumacząc sobie, że miłość do dziecka jest tą jedyną czystą i prawdziwą miłością, która będzie wiecznie trwać i dzięki której nigdy nie będziemy same. Nic bardziej mylnego. To pierwszy krok do tragedii dziecka i ogromnej samotności matki. Fakt, że rodzice stawiają siebie na pierwszym miejscu, nie oznacza bynajmniej, że dziecko czuje się odrzucone. Wręcz przeciwnie. Dziecko widząc kochających się rodziców, którzy wyznaczają jasne zasady i granice, chętnie podda się tym zasadom, bo one dadzą mu ogromne poczucie bezpieczeństwa, ale także nabierze odwagi w podejmowaniu życiowych wyzwań, będzie bardziej samodzielne i niezależne. Z kolei dziecko traktowane przez obojga rodziców jako najważniejsze, zostaje z automatu wcielone w trójkąt małżeński. Relacja między małżonkami coraz bardziej się rozluźnia, na rzecz  związku uczuciowego pomiędzy matką i dzieckiem, oraz (z nieco mniejszym nasileniem) pomiędzy ojcem i dzieckiem. Na pewnym etapie funkcjonowania tego trójkąta, związek między żoną i mężem utrzymuje się wyłącznie dzięki dziecku, pełniącemu funkcję komunikatora oraz bufora. Źródło: przychologiakobiety.pl

                Rozumiem, że choroba Willow czyniła całą sytuację trudniejszą i mniej normalną, niż w przypadku gdyby dziewczynka urodziła się zdrowa. Ale czy niepełnosprawność dziecka oznacza, że matka ma obowiązek (prawo?) poświęcić się mu w stu procentach, ignorując własnego męża czy partnera i spychając go do roli rodzinnego bankomatu?

- Gdzie w całej sytuacji miejsce dla Amelii? Jak to możliwe, że w toczącej się wojnie żadne z rodziców nie zauważyło samotności i cierpienia ich starszej córki?     

                Picoult po raz kolejny skłoniła mnie do rozmyślań, a to, w jaki sposób skonstruowała poszczególnych bohaterów, i że „dała im głos” pozwoliło spojrzeć na każdego z nich z wielu perspektyw. Charlotte momentami irytowała mnie do granic możliwości – gdybym miała ją pod ręką, pewnie potrząsnęłabym ją i wrzasnęła: kobieto, obudź się! Sean z kolei, od czasu do czasu kompletnie zacietrzewiony w swoich poglądach sprawiał wrażenie, jakby brakowało mu testosteronu. Nie zmienia to jednak faktu, że Krucha jak lód podbiła moje serce już od pierwszych stron i finalnie wylądowała na liście najlepszych książek, jakie przeczytałam w tym roku. Polecam.  

piątek, 17 sierpnia 2012

Znalazła się też dmuchana lalka... (Beata Rudzińska - Wszystko dla niej)

Ilość stron: 164
Wydawnictwo: Amea

Ocena (1-10): 6 – dobra

               
                Kiedy byłam nastolatką, określałam siebie za pomocą słowa. Uwielbiałam krótkie formy, bo wbrew pozorom dawały mi możliwość najpełniejszego wyrażania własnych myśli. Kilka z moich tekstów przetrwało, a o innych zapomniałam, zostawiając je za sobą w miejscu, w którym się wychowałam.

                Gdy sięgnęłam po niepozorną, małą książkę z łososiową okładką, zbiór opowiadań Beaty Rudzińskiej, już od pierwszych słów opowiadania zatytułowanego Chichot Dionizosa poczułam, że kilkadziesiąt następnych minut pozwoli mi wzmocnić tkwiącą we mnie chęć do pisania, kiełkującą wprawdzie na nowo już od dawna, ale wciąż nieśmiałą.


                Wszystko dla niej to zbiór czternastu krótkich opowiadań, w których kobieta jest symbolem, główną bohaterką, towarzyszką życia, tęsknotą, boginią… Czasami funkcjonuje jako ofiara, momentami jako triumfatorka. Nawet jeśli nie wysuwa się na pierwszy plan (Wszystko dla niej), lub nie istnieje fizycznie (Synuś – najlepsze moim zdaniem opowiadanie zbioru), wciąż tam jest. Rudzińska w swoich opowiadaniach wykreowała wiele światów i wiele postaci – nie zawsze realnych. Mimo to, w prostych słowach zawarła ogrom uczuć i emocji – nie brakuje tu zwątpienia, zaborczości, zawodu i zaufania. Każde opowiadanie to inne wrażenia: oburzamy się, zachwycamy, współczujemy i smucimy, a przede wszystkim za każdym razem jesteśmy zmuszeni do refleksji. Opowiadania Rudzińskiej warto czytać niespiesznie i uważnie, powolnie delektować się każdą poszczególną historią, zrozumieć ją i dać jej czas.

                W zbiorze Wszystko dla niej znalazło się kilka opowiadań, które szczególnie przypadły mi do gustu:  Mężczyźni, mężczyźni. Kobiety, kobiety, Pierś niefizyczna, Żar, Rekordzista, Krzyżowisko, Wszystko dla niej i Synuś podobały mi się najbardziej. Zrobiły na mnie duże wrażenie, zaskakiwały, trochę obrzydzały, a trochę dawały do myślenia. Tej książce warto dać szansę i pozwolić sobie na chwilę refleksji. Choć zdaję sobie sprawę, że nie każdemu przypadnie do gustu, bo nie wszyscy są fanami krótkich form (ja wolę pisać, niż czytać), zbiór Wszystko dla niej może na czytelniku zrobić naprawdę duże wrażenie.


    

wtorek, 14 sierpnia 2012

Piotr Adamczyk - Pożądanie mieszka w szafie


Wydawnictwo: Dobra Literatura
Data wydania: 17 września 2012 (?)

Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna



                Jeszcze obejmuję wzrokiem ostatnie linijki tekstu, a palce już chciałyby odnaleźć klawiaturę i pisać, pisać, pisać. Gdzieś z tyłu głowy odzywa się głos: Znów, znów ktoś pomyśli, że rozpływasz się nad czyjąś książką tylko dlatego, że zostałaś poproszona o jej przeczytanie. Naprawdę? Udawana ekstatyczność? Nie sądziłam, że tak się w ogóle da.

                A sprawa jest prosta jak drut i jak słońce jasna. Napisał do mnie AUTOR. Autor książki, rzecz jasna. Piotr Adamczyk. Tak, dokładnie tak się nazywa. Jak ten słynny aktor, od papieża i Chopina.  Autor ów zapytał, czy zechciałabym przeczytać jego książkę. Czy bym zechciała? Serio? Chorego pytają! Dawać ją tu! No i przeczytałam…

                Piotr jest redaktorem naczelnym jednej z wrocławskich gazet. Znikającym redaktorem naczelnym, należałoby dodać. Dlaczego znikającym? Cóż… jeśli nie ma cię w Googlach, nie istniejesz. A Piotr Adamczyk, dziennikarz, znika. Zdawałoby się jednak, że znika trochę nieświadomie, bo przecież tak naprawdę istnieje. Żyje i oddycha, uprawia seks (najczęściej z samym sobą) i cierpi na permanentną tęsknotę za Marysią Jezus, miłością ze swych młodzieńczych lat. Brak mu szczęścia, choć nie jest nieszczęśliwy, a kobiety w jego życiu zaczynają się na „M”. Marysia, Magdalena, Mariola, Marlena… 

                Wciąż jednak odczuwam dezorientację i zadaję sobie pytanie: czytam o autorze, czy o człowieku, którego na potrzeby tej książki Piotr Adamczyk wykreował i obdarzył swoim nazwiskiem? Czy gdyby w istocie pisał o sobie, z tak wielką łatwością przyszłoby mu opisywanie porannych wzwodów i radosnego onanizmu uprawianego zamiast porannej modlitwy? A może właśnie w tym rzecz, że autor napisał o sobie w  taki sposób, by czytelnicy, zupełnie jak ja teraz, zastanawiali się nad tym? Nie, nie potępiam bynajmniej prozy dosadnej i erotycznej. Nie chcę, by ktokolwiek wyciągnął z moich wywodów pochopne wnioski. Język Adamczyka jest niezwykle wyrazisty i barwny - taki, jaki najbardziej lubię. Przypomina mi Sieniewicza, Witkowskiego, Drotkiewicz i fantastyczną powieść Biało-czerwony Dawida Bieńkowskiego – prozę, którą nie każdy jest w stanie językowo strawić (z tego względu często jest niesłusznie słabo oceniana), a która mnie rozpieszcza i nieustannie zdumiewa. Umiejętność budowania zaskakujących konstrukcji słownych i talent do wplatania w tekst wielu kulturowych odniesień – ja to kupuję. I kupuję to także w wydaniu Adamczyka. Jest rewelacyjny.


Deszcz idzie do nieba, parując znad rozgrzanych asfaltów i ciepłych kałuż. Wniebowstąpienie pary wodnej, cud powszedni, do którego każdy już się przyzwyczaił. Między zadymionym niebem a brudnymi ulicami miasta musi gdzieś być czyściec, tam deszcz po drodze się myje.

Za możliwość poznania tej książki serdecznie dziękuję jej Autorowi :)