środa, 21 grudnia 2011

Agnieszka Szygenda - Cienka granica przyzwoitości



Ilość stron:  464
Wydawnictwo: Fempress

Ocena (1-10): 6 – dobra


                Tematyka sponsoringu i dziewcząt, które w zamian za wygodne życie gotowe są raz na jakiś czas oddać swoje ciało, była już poruszana w mediach wielokrotnie. Nie spotkałam się z żadną traktującą o tym książką do momentu, gdy w bibliotece, z półki z nowościami (trzy gdańskie filie, w których jestem zapisana, naprawdę dbają o nowości! W jednej z filii widziałam przedwczoraj  Taniec ze smokami, który przecież bardzo niedawno miał swoją premierę), błysnęła do mnie okładka Cienkiej granicy przyzwoitości, autorstwa Agnieszki Szygendy. Mam problem, bo żadna książka w ciągu ostatnich miesięcy nie wzbudziła we mnie tak sprzecznych uczuć.

                Cienka granica przyzwoitości to historia Elwiry, dziewczyny pochodzącej ze wsi, która na skutek gwałtu zachodzi w ciążę. Mieszkańy wsi przekonani są, że Elwira oddała się byle komu, a ona nie wyprowadza ich z błędu. Samotna, bez wsparcia najbliższych, których przy niej nie ma, rodzi córeczkę i zostawia ją pod opieką ciotki. Po pewnym czasie postanawia wyrwać się ze swej wsi i wyrusza do Warszawy, gdzie ma nadzieję na lepsze i szczęśliwsze życie. Za pieniądze swojego ojca wynajmuje mieszkanie, a za resztę stara się przeżyć, choć nie jest to łatwe. Gotówka szybko topnieje, a Elwira staje przed koniecznością jak najszybszego znalezienia pracy. Kiedy to nie przynosi skutków, podejmuje decyzję, która – jak się wkrótce okaże – zaważy na całym jej życiu. Znajduje sobie sponsora. Od tego czasu życie Elwiry zmienia się, ale wcale nie na lepsze. Dziewczyna błyskawicznie przekonuje się, że chora relacja między nią, a jej starszym, pozbawionym skrupułów i dobroci sponsorem, przynosi olbrzymie szkody.

                I teraz pojawia się problem. Bo książka Szygendy jest długa i choć czyta się ją dość szybko, można odnieść wrażenie, że zakończenie powinno nastąpić szybciej, niż wymyśliła to autorka. Już w połowie książki byłam zniecierpliwiona. Jak to? Elwira jeszcze się w coś wpakuje? Boże, mogłaby sobie darować! – myślałam, gdy okazywało się, że akurat nastąpił idealny moment na koniec tej historii, a tu przede mną jeszcze połowa książki. Historia Elwiry podzielona jest na dwie części i zdecydowanie lepsza jest część pierwsza. Druga momentami ciągnęła się w nieskończoność i można było odnieść wrażenie, że autorka stara się przedłużać tę historię jak tylko się da. Z drugiej jednak strony, mamy w tej historii opisanych dobrych kilka lat. Z tego względu często byłam zła, że życie Elwiry toczy się bardzo szybko, przeskakuje z jednego roku do następnego. Czy to możliwe, by akcja książki toczyła się niezwykle szybko, a jednocześnie ciągnęła w nieskończoność? Nie wiem, czy to zaleta, ale mnie działało to na nerwy. Sama bohaterka... cóż, to niestety kolejna postać, która doprowadzała mnie do furii. Bo Elwira to z jednej strony świadoma własnych atutów, walcząca o swoje kobieta, a z drugiej zakompleksiona wiejska dziewczyna, która z nienawiści do samej siebie wyrzekła się swojej córki.

                Nie jest chyba źle, gdy książka wywołuje w czytającym skrajne emocje. Tutaj jednak, choć historia przypadła mi do gustu i oceniam ją jako dobrą, miałam wrażenie, że jadę kolejką w wesołym miasteczku i w jednej chwili jestem na górze, a sekundę później na dole. Mimo moich sprzecznych odczuć bardzo polecam tę książkę. Jestem zdziwiona, że na portalu Lubimy Czytać jeszcze nikt prócz mnie jej nie oceniał, ponieważ uważam, że naprawdę warto ją przeczytać.


P.S. Książkę wydało wydawnictwo Fempress, zajmujące się powieściami o tematyce kobiecej. Wydaje ono również kwartalnik Femka (feministyczny, generalnie rzecz ujmując). Wywołało to u mnie dreszcz niechęci, bo – przepraszam – ale ja feminizmem gardzę... ;)

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Grzegorz Brzozowicz - Cejrowski. Biografia



Ilość stron:  256
Wydawnictwo: Zysk i S-ka, Czerwone i Czarne

Ocena (1-10): 5 - przeciętna

                
                W każdym, również w polskim showbiznesie istnieją osoby, które darzy się albo uwielbieniem, albo niechęcią. Do grona tych osób należy również Wojciech Cejrowski, o którego postaci i poglądach dyskutuje się szeroko już od wielu lat. Opinie na jego temat są podzielone – jedni w postaci pana Wojtka widzą zaściankowego Polaka-katolika o zatęchłych, przestarzałych poglądach, drudzy zaś uważają go za ostoję tradycyjnych, chrześcijańskich wartości.  

                Biografia Cejrowskiego – według twierdzenia autora książki, Grzegorza Brzozowicza – przez samego zainteresowanego przyjęta była z niechęcią. W pewnym sensie to nie dziwi. Wojciech Cejrowski uchodzi bowiem za osobę, która o swojej prywatności mówi niewiele, lub wcale. Ja to doceniam, lecz zwyczajna babska ciekawość nie pozwoliła mi przejść obok tej książki obojętnie.

                Brzozowicz opisuje dzieje rodziny Cejrowskich i wiele miejsca poświęca postaci dziadka i ojca naszego bohatera, od których pan Wojtek przejąć miał wiele cech charakteryzujących tę rodzinę. Jedną z nich miała być smykałka do interesów, której autor poświęcił sporą część swojej książki, a która nierozerwalnie wiąże się z opisywaną postacią. Z ciekawością czytałam fragmenty dotyczące studenckich lat Cejrowskiego i te, które dotyczyły jego perypetii z władzami PRL. Przyznaję szczerze, że nie miałam o tym najmniejszego pojęcia, tak jak nie wiedziałam, że pan Wojtek uczęszczał do szkoły aktorskiej. Bardzo zainteresowała mnie również radiowa przygoda bohatera i znów zaskoczyło mnie, że współpracował z Wojciechem Mannem. Jak na osobę, która Wojtka Cejrowskiego lubi bardzo, wiedziałam zadziwiająco niewiele.

                Jeśli chodzi o samą książkę, momentami irytował mnie język używany przez Brzozowicza. Miałam wrażenie, że niektóre zdania brzmią zupełnie tak, jakby były napisane przez samego Cejrowskiego. To naśladownictwo nie wypadło niestety na korzyść autora, wręcz przeciwnie, sprawiają wrażenie, że Brzozowicz sili się na luz wypowiedzi, który cechuje osobę przezeń opisywaną. Nie spodobały mi się również pewne stwierdzenia, które zdają się być wyłącznie przypuszczeniami biografa. Chodzi mi przede wszystkim o zdania, w których opisywane są sympatie i antypatie bohatera – nie wiem, czym posiłkował się Brzozowicz przy pisaniu tych akurat fragmentów, mam jednak wrażenie, że należy traktować je z przymrużeniem oka.  Książka jako taka, traktowana w całości, jest dość interesującą pozycję dla kogoś, kto chce poznać Wojciecha Cejrowskiego z trochę innej strony, niż tej, którą obserwujemy w jego programach podróżniczych. Ja jednak oceniam ją jako przeciętną, ponieważ nie jestem specjalną zwolenniczką pisania biografii osób żyjących. Autobiografia, jak najbardziej, ale biografia pisana przez kogoś innego, wbrew zgodzie osoby opisywanej... to mi nie pasuje. 

________________________________________


          Jak u Was przed świętami? Sprzątacie? Gotujecie? A może tylko sprzątacie, a gotowanie zostawiacie Waszym Mamom? Ja jestem w trakcie. Ostatnio mam niebywałe szczęście! W sobotę na portalu popcorner.pl wygrałam koszulkę z mojego ulubionego serialu Dexter, a wczoraj dzięki totalnemu przypadkowi zorientowałam się, że wygrałam parę groszy, ponieważ w jednej z gazet opublikowano mój przepis na migdałowe bułeczki! W weekend:
a) upiekłam piernik toruński i pierniczki. Piernik leży w lodówce i czeka na przełożenie powidłami śliwkowymi, a polukrowane już pierniczki uśmiechają się do nas z ozdobnych słoików. 
b) przygotowałam śledzie w pomidorach. Te w oleju i w śmietanie zostawiłam dla W., ponieważ wychodzą mu znacznie lepiej, niż mnie. 
c) oddaliśmy nasz stary telewizor komuś, kto go potrzebował. Wywiesiłam na klatce schodowej kartkę, że mamy do oddania za darmo stary, ale sprawny telewizor i chwilę później ktoś zapukał do naszych drzwi. 
d) zorientowałam się, że z powodu przedświątecznych zakupów, parszywej statystyki i parszywego referatu traktującego o historii jako przedmiocie nauki, mam ogromne zaległości w czytaniu. Na półce stos rośnie, a ja mam rękę w nocniku... Mam nadzieję, że do Świąt przeczytam przynajmniej trzy pozycje, bo w Święta nie będę mieć takiej możliwości. Bo kto jak kto, ale ja w Święta JEM! :D  

sobota, 3 grudnia 2011

Olga i Piotr Morawscy - Od początku do końca

Ilość stron: 312
Wydawnictwo: G + J RBA

Ocena (1-10): 9 – wybitna






Wspinam się nie tylko dla samej skały czy lodu i dla samego wspinania. Dla mnie
to także podróże, poznawanie ludzi, życie w namiocie, walka ze śniegiem i wiatrem.
Przepiękne widoki, gdy człowiek wisi w środku ściany, a pod nim znajduje się
kilkaset metrów czy kilka kilometrów powietrza. Kiedy jestem w górach,
nie istnieje świat zewnętrzny, zgiełk i pośpiech. Jest wyłącznie natura i życie razem
z jej rytmem. Ktoś może powiedzieć, że to tylko mój wymysł, bo przed życiem się
nie ucieknie. Zależy, kto co nazywa życiem. Ledwie wrócę do domu, już tęsknię
do kolejnych przygód. Jak to kiedyś powiedział mój znajomy: na początku twoje
życie toczy się normalnie, czasem przerywasz je wyprawami; potem twoje
wyprawy toczą się normalnie i czasem przerywasz je życiem.

Piotr Morawski


              Kiedy na początku roku, w którymś z kobiecych magazynów czytałam artykuł o Oldze Morawskiej, pamiętam, że długo po nim nie mogłam dojść do siebie. Wydawało mi się być czymś zupełnie niepojętym,  ale i godnym największego podziwu, że ta niezwykle mądra i pełna uczuć kobieta, choć przeżyła tak wielką tragedię, potrafi odnaleźć jej sens i jest w stanie o tym opowiedzieć. Gdy w ubiegłym tygodniu wpadła mi w dłonie książka Od początku do  końca, zerknęłam tylko na trzy pierwsze zdania opisu i wiedziałam już, że to właśnie ta opowieść. O miłości. O poświęceniu. I o tragedii, która nie powinna była się wydarzyć.


                Nie chcę i nie mogę opowiedzieć tu całej historii tych dwojga ludzi, których los wiele razy wystawiał na ciężkie próby. Nie jest to bowiem coś, co można streścić i zawęzić do kilku zdań. W najmniejszym nawet stopniu nie oddałoby to niezwykłości, piękna, szczęścia i smutku, które ta historia za sobą niesie. Bo Olga i Piotr byli zakochanym w sobie do szaleństwa małżeństwem. I choć Piotr ogromnie kochał Olgę, to kochał też góry...




Byłam zazdrosna o góry. Miałam poczucie, że zawsze z nimi przegram. Parę razy wygrałam, bo został, nie pojechał, był. Wiedziałam zawsze, że moja pozycja jest przez te góry zagrożona i że czasem może uda się Piotrka zatrzymać, ale w większości przypadków nawet nie ma co próbować... I tak pojedzie. Bo góry, ta wolność tam, bo on bez gór to nie on. Och jaka ja byłam zazdrosna, że on beze mnie to nadal on, a bez gór, to już nie.

Olga Morawska, Od początku do końca, s. 203.



  
               Trudno czytać historie takie jak ta. Najgorsze jest, że od samego początku ma się świadomość, czym się ta opowieść skończy. I co z tego, że po pierwszych kilku stronach Piotra uwielbiałam, skoro wiedziałam, że i tak go już nie ma? Że niezależnie od tego, jak bardzo bym tego chciała, innego zakończenia nie będzie? 

               
                Czytanie tej książki, jest jak poznawanie kogoś takim, jakim był naprawdę. Bo jest Piotr i jego odmrożone na K2 palce, są jego opowieści o wolności, jaką czuje w górach i jego miłość do Olgi, o której tak często w swoim pamiętniku wspomina. Jest też Olga, tęskniąca, zmagająca się z samotnością podczas wypraw męża, ale i wspierająca jego pasję i trzymająca kciuki. Miłość tych dwojga była trudna, bo trudno jest żyć ze świadomością niebezpieczeństwa, które niesie za sobą każda wyprawa w wysokie góry. Ale przede wszystkim była piękna.


                W książce tej urzekło mnie wszystko, od pierwszej strony, do ostatniej. Piękna, choć tragiczna historia, olbrzymia pasja, którą wyczuwa się w każdym zdaniu Piotra i zdjęcia, ukazujące majestat gór. To jedna z tych książek, które powinno się przeczytać. Które uczą, że każda chwila jest ważna. Nie potrafiłam powstrzymać płynących z moich oczu łez. Bo Piotr powinien żyć i być. Dla Olgi, dla swoich synów, dla gór. I dla polskiego himalaizmu, który już zawsze będzie o Nim pamiętać.








źródła zdjęć:
www.wspinanie.pl
www.kw.warszawa.pl
www.extremium.pl
www.gorskiswiat.pl
www.turystyka.wp.pl

wtorek, 29 listopada 2011

Seth Grahame - Smith - Duma i uprzedzenie i zombi




Tytuł oryginału: Pride and Prejudice and Zombies
Tłumaczenie: Aldona Możdżyńska
Ilość stron: 358
Wydawnictwo: G+J

Ocena (1-10): 1 – beznadziejna




WERBLE:
(dźwięk)
KONFERANSJERKA Limonka: (stoi na scenie w świetle reflektorów, odziana w błyszczącą, szarą suknię z głębokim rozcięciem na plecach. Na nogach ma szpilki z najnowszej kolekcji Christiana Louboutina)
Panie i Panowie, serdecznie witam was w tym pięknym i słonecznym dniu! Zebraliśmy się tu dziś, by uhonorować twórców, którzy swoją literaturą wywołali w nas mdłości! Którzy sprawili, że nasze pojęcie o współczesnym powieściopisarstwie uległo diametralnej zmiani! Z olbrzymią przyjemnością pragnę ogłosić, że wątpliwie zaszczytny tytuł Literackiego Bagna otrzymuje Pan Seth Grahame-Smith za książkę Duma i uprzedzenie i zombi! Zapraszamy na scenę!
(światła błyskawicznie kierują się w stronę zwycięzcy, a na zbliżeniu widocznym na telebimie umieszczonym za plecami konferansjerki widać spoconą twarz autora i jego skonsternowaną minę. Grahame-Smith wchodzi na scenę potykając się przy okazji na schodach)
KONFERANSJERKA Limonka:
Zapraszamy, Panie Smith!
KONFERANJSERKA Limonka: (ręką zachęca autora do podejścia do mikrofonu)
SETH GRAHAME-SMITH:
Eee... Chciałbym yyy... podziękować wszystkim, a zwłaszcza Jane, choć właściwie od dawna już nie żyje, no ale yyy... no nieważne (odchrząknięcie). Ta nagroda jest dla mnie eee... czymś eee...
KONFERANSJERKA Limonka (rumieni się na twarzy i widać, że powoli zaczyna odczwać irytację. Mówi syczącym szeptem, ale czuły mikrofon wychwytuje wszystkie dźwięki):
Czy potrzebuje Pan udać się do toalety?
SETH GRAHAME-SMITH (również szeptem, ale mikrofon wychwytuje i jego słowa):
Nie, dziękuję, byłem przed wejściem.
SETH GRAHAME-SMITH (ponownie przemawia do publiczności):
(odchrząknięcie) Eee... więc ta nagroda, nagroda Literackiego Bagna, jest dla mnie olbrzymim wyróżnieniem. Trudno jest napisać coś, co będzie eee... bagnem? Inspirowała mnie Jane Austen i gdyby nie ona, ta książka nigdy by nie pow... (konferansjerka jest już czerwona z wściekłości. Chwyta stojak z mikrofonem i zaczyna okładać nim Grahame-Smitha)
KONFERANSJERKA Limonka:
Nie (BACH!) będziesz (TRACH!) bezcześcił (BUM!) Jane! Ty półgłówku patentowany! (ŁUP!) Literacka kanalio! (BUM!) Lizzie Bennet w Shaolinie? Rozpłatanie głowy Darcy’emu? (BACH!) Ty nadgniły pisarzyno! Złodzieju klasyki! Tyyyyyyy cuchnący świętokradco! (ŁUP!) Żebym ja cię więcej na oczy nie widziała! (kopniakiem wygania Setha Grahame-Smitha ze sceny, obciąga sukienkę i wygładza włosy, po czym przemawia doo publiczności)
Przepraszam Państwa najmocniej. Nie przypuszczałam, że zostanę sprowokowana. Przyznaję, że jak żyję, nie czytałam czegoś tak tandetnego, kiepskiego i pozbawionego polotu. Myślę, że rozumieją Państwo moje wzburzenie. Życzę miłego dnia i do zobaczenia na kolejnej gali! 

niedziela, 27 listopada 2011

Downton Abbey

               Nie potrafię, po prostu nie potrafię zlekceważyć świadomości istnienia kostiumowego brytyjskiego serialu, który bije na Wyspach rekordy popularności. Zaczęło się tak: 


Aguś, to jest serial, który koniecznie musisz zobaczyć! :)))) Jest rewelacyjny i jakoś inne produkcje kostiumowe nie wydają mi się już tak fajne. No i na razie tylko 2 sezony,  15 odcinków.


                Dostałam tę wiadomość od jednej z moich najlepszych koleżanek, która doskonale wie i czuje, co jest warte obejrzenia, a co wprost przeciwnie. Mamy dość podobny gust, więc gdy tylko otrzymałam tę wiadomość (a był wówczas szósty dzien listopada), zerknęłam do Polskiej Biblii Filmowo-Serialowej (czyt. Filmweb) i pomyślałam, że wzrok mnie myli. Średnia 8,7? Dla serialu? OMÓJBOŻE, co to takiego????? – zapytałam samą siebię i w mgnieniu oka zarządziłam Wielkie Oglądanie. Nic nie stoi bowiem na przeszkodzie, by jednocześnie oglądać i dziesięć różnych produkcji, wszak jesienne wieczory są ciemne i długie. 

                Trzy godziny i dwa odcinki później wiedziałam już, że oto oglądam jeden z najlepszych seriali, jakie kiedykolwiek widziały moje oczy. Pozwólcie więc, że zarysuję Wam delikatnie fabułę...

                Akcja serialu zaczyna się w 1912 roku, dzień po zatonięciu Titanica. Robert Grantham (hrabia Grantham, angielski Par – czyli osoba, która miała prawo zasiadania w Izbie Lordów), ojciec trzech córek – Mary, Edith i Sybil, dowiaduje się, że jedyny dziedzic jego majątku, przyszły mąż najstarszej z sióstr zostaje uznany za zaginionego w katastrofie statku. Rodzina staje przed trudnym zadaniem zmierzenia się z tym problemem, a istniejące prawo majoratu, nie pozwalające ani na rozbicie majątku, ani na odziedziczenie go przez córki, dodatkowo komplikuje sytuację. Najbliższym męskim krewnym rodziny Crawleyów jest Matthew Crawley, prawnik z Manchesteru, jedyny przypuszczalny spadkobierca. Wraz z matką przenosi się on więc w pobliże Downton, by zbliżyć się do Crawleyów i poznać inne życie, niż dotychczas znał. Wszyscy wokół oczekują, że lady Mary, najstarsza z sióstr, poślubi swojego kuzyna, dzięki czemu cały majątek, w dużej części należący wcześniej do żony lorda Granthama, zostanie w rodzinie. Małżeństwo z rozsądku? Oj, będą kłopoty.

Jednak problemy związane z dziedziczeniem i losami arystokratycznej rodziny Crawleyów nie są jedynym wątkiem serialu. Równie ważny jest bowiem świat służby mieszkającej w Downton – kamerdynera, pokojówek, lokajów,kierowcy i pracowników kuchni. Żyją tym, co dzieje się w domu, ale nie brak im również własnych problemów, często poważnych i spędzających sen z powiek. Losy tych ludzi, są równie istotne i równie ciekawe, co losy zatrudniającej ich rodziny.

                Co stanowi moim zdaniem o wysokiej jakości serialu? Przede wszystkim fakt, że został nakręcony z rozmachem i widać, że producenci dysponowali naprawdę imponującym budżetem. Dużą uwagę zwraca się również na wspaniałą charakteryzację aktorów, ich stroje i ogólną grę aktorską (i wnętrza, wnętrza, WNĘTRZA!!). Kobiety w żadnym razie nie wydają się być wetknięte w środek akcji przez przypadek, jakby żywcem wyjęto je z naszych czasów. Każdy ruch jest przemyślany, a każdy gest odpowiedni. Na pochwałę zasługuje wspaniała Maggie Smith, która za rolę hrabiny Grantham otrzymała nagrodę Emmy. To zdecydowanie najbardziej wyrazista postać w całym serialu i jak doskonale podsumowała to moja koleżanka: kradnie każdą scenę ^^.     

                Trudno jest mi nie wyrażać zachwytu nad serialem, bo – choć na kolejny sezon musimy czekać aż do września – jest to obowiązkowa produkcja dla fanów zarówno filmów i seriali kostiumowych, jak i dla wszystkich tych, którzy cenią sobie rzeczy pełne mądrości. 


                Poniżej kilka zdjęć z serialu (po kliknięciu niektóre z nich ulegną powiększeniu)





















piątek, 25 listopada 2011

J.D. Salinger - Buszujący w zbożu




Tytuł oryginału: Catcher in the Rye
Tłumaczenie: Magdalena Słysz
Ilość stron: 304
Wydawnictwo: Albatros

Ocena (1-10): 7 – bardzo dobra


Ale, widzi pan, często człowiek sobie nie zdaje sprawy,
co go najbardziej interesuje, dopóki nie zacznie mówić o czymś innym,
mniej interesującym.

Holden Caulfield – J.D. Salinger, Buszujący w zbożu




              Z klasyką bywa tak, że często trudno jest przez nią przebrnąć. Książki uznane za wybitne, znaczące wiele dla historii literatury, zostały nimi jednak nie bez powodu. „Buszujący w zbożu” został po raz pierwszy opublikowany w 1951 roku i szybko wywołał oburzenie społeczeństwa. Książce zarzucano wulgarność i poruszenie tematyki seksualności nieletnich. Gdy czytałam ją kilka dni temu w ramach wyzwania Rozmawiajmy o książkach, sześćdziesiąt lat po jej wydaniu, uznałam, że w zasadzie nie ma w niej szokującego. Ale to, że nie ma dla mnie teraz, nie oznacza, że nie było wówczas...   

                Głównym bohaterem, a zarazem narratorem książki, jest siedemnastoletni Holden Caulfield. Jego opowieść to retrospekcja z kilku dni, które spędził w Nowym Jorku tuż po tym, jak na kilka dni przed zakończeniem pierwszego semestru, wydalony ze szkoły Holden uciekł z niej pod osłoną nocy. Chłopak udaje się do nocnych klubów i próbuje rozmawiać z ludźmi, jednak każda z napotkanych osób wydaje mu się płytka i mało interesująca. Gdy postanawia spędzić noc w hotelu, poznaje tam windziarza Maurice’a, który proponuje mu skorzystanie z usług prostytutki. Holden godzi się, jednak pomiędzy nim a kobietą do niczego nie dochodzi. Następne dni w Nowym Jorku chłopak spędza na samotnym włóczeniu się po mieście, spotyka się też z koleżanką. W swojej narracji raz za razem wtrąca on swoje opinie dotyczące ludzi i zazwyczaj nie są to opinie pozytywne. W ostatnim rozdziale dowiadujemy się, że Holden znajduje się pod opieką psychoanalityka i że wkrótce rozpocznie naukę w nowej szkole. 

                Buszujący w zbożu to książka, co do której mam w zasadzie mieszane uczucia. Szalenie podobał mi się sam bohater, wieczny zrzęda (trochę jak ja...), który nie lubi nikogo i niczego i tak na dobrą sprawę wszystko według niego jest – kolokwialnie mówiąc – do dupy. W książce bardzo wyraźnie da się zauważyć różnicę między opinią Holdena w stosunku do dorosłych i do dzieci. Te drugie uważa za szczere, nie zepsute jeszcze przez otaczający je, pełen zakłamania świat. W odniesieniu do naszej rzeczywistości, bohater zdaje się być całkiem realnie patrzącym na świat młodzieńcem. Pali papierosy, pije alkohol – w latach pięćdziesiątych rzecz nie do pomyślenia, aktualnie zaś powszechnie spotykana i akceptowana. Nie brak mu trzeźwego osądu w stosunku do świata, w którym przyszło mu żyć. Sama historia jednak nie wydaje mi się tak dobra, jak język głównego bohatera. Holden naprawdę mnie bawił (choć prawdopodobnie nie powinien), a jego historie o wymyślonej „kuli w bebechach” wycisnęła łzy z moich oczu. Mimo, że wcale nie było to śmieszne, cała rzecz opisana była w taki sposób, że nie byłam w stanie powstrzymać się od wybuchnięcia śmiechem. Jak na klasykę – czytało się naprawdę przyjemnie i szybko.        


wtorek, 22 listopada 2011

Edward Lee - Sukkub




Tytuł oryginału: Succubi
Tłumaczenie: Bartosz Czartoryski
Ilość stron: 328
Wydawnictwo: Replika

Ocena (1-10): 8 – rewelacyjna



               
                Krew, pot i łzy. 
                Kanibalizm, dewiacje, brutalny seks, śmierć i sadyzm. 

                W zalewie krwi chlustającej na ekranie mojego telewizora, porozrzucanych szczątkach ciał ukazywanych przez twórców filmów i seriali, trudno jest mnie czymś zaskoczyć. Próg mojej wrażliwości na ohydę w ciągu ostatnich kilku lat znacznie się podwyższył. Wypijanie krwi w Vampire Diaries i w True Blood (zwyczajne, eleganckie raczenie się krwią z tętnicy szyjnej to już za mało), zabijanie potworów w Supernatural, niezwykle wyszukane morderstwa w Dexterze... producenci muszą się nieźle wysilić, żeby zadowolić dzisiejszego widza. Czym innym jednak jest pokazanie okrucieństwa na ekranie, a czym  innym opisanie go słowami. Pod tym względem Edward Lee przebił chyba namiętnie czytywanego przeze mnie kilka lat temu markiza de Sade.

                Sukkub to historia odnoszącej sukcesy prawniczki, Ann Slavik. Mieszka ona w Nowym Jorku, wraz z nastoletnią córką Melanie i partnerem, uznanym poetą Martinem. Życie Ann jest dość udane, jednak od pewnego czasu śnią jej się koszmary. Widzi w nich narodziny swojej córki, ale nie takie, jak miało to miejsce w rzeczywistości. Poród ten jest inny od rzeczywistego i pełen niezrozumiałych symboli. Są w nim kobiety pieszczące ciało Ann, mężczyźni funkcjonujący gdzieś z boku i zajmujący się wyłącznie dorzucaniem drewna do ognia, jest też ktoś, kto wypowiada dziwne słowa w nieznanym języku. Ann próbuje skorzystać z pomocy terapeuty, jednak to nie wystarcza – koszmary wcale się nie kończą. Wraz z córką i partnerem postanawia więc spędzić kilka dni w Paryżu i odprężyc się, lecz ich plany nie dochodzą do skutku – ojciec Ann dostaje wylewu i kobieta musi wyjechać do Lockwood, swojego rodzinnego miasteczka, by spędzić z ojcem jego ostatnie chwile.

                Na miejscu Ann staje twarzą w twarz ze swoją matką, z którą nigdy nie miała najlepszych relacji. Odczuwa unoszące się w powietrzu napięcie, trudno jest jej jednak zlokalizować jego źródło. Dość szybko okazuje się, że przyjazd do Lockwood zmienia coś we wszystkich – w Ann, w Melanie i w Martinie.

                Nie zwykłam mówić, że coś jest przerażające, jeśli takim w rzeczywistości nie jest. Jestem jedną z tych, którzy mogą oglądać brutalne i obrzydliwe filmy, jednocześnie jedząc chipsy, dlatego też zwykle rozczarowuję się rzekomą makabrą, którą to tak często szafują w swoich opisach wydawcy. Sukkub sprawił jednak, że – gdybym aktualnie coś jadła – raczej bym to odłożyła. Trudno jest bowiem czytać o chlebie zrobionym z macicy i polewanym spermą, o gotowanym mózgu, smażonych genitaliach w panierce z mąki kukurydzianej, płucach z malinami podawanymi w formie puddingu, marynowanych jajnikach... Najgorsze (ale może i to stanowi o jakości książki) w Sukkubie jest to, że czytając tę książkę, nie da się nie wyobrażać sobie tego, o czym czytamy. Chce się o tym nie myśleć, ale te obrazy i tak pojawiają się w naszej głowie. Edward Lee wzbił się na wyżyny ohydy, w mistrzowski sposób połączył współczesność i historię, wplótł doskonały wątek okultystyczny i sprawił, że czytelnikowi ciarki przechodzą po plecach. Występujące gęsto w powieści wulgaryzmy były jedynie elementem, który uwiarygadnia bohaterów, dlatego też wyjątkowo mnie nie raziły. Mogę być jedynie zadowolona, że czytałam tę książkę w środku dnia, a nie nocą.

                Raz jeszcze dziękuję osobie, dzięki której mogłam tę książkę przeczytać :)))
               

niedziela, 20 listopada 2011

Reva Mann - Córka rabina: o seksie, narkotykach i ortodoksyjnych Żydach opowieść prawdziwa




Tytuł oryginału: The Rabbi's Daughter: A True Story of Sex, Drugs and Orthodoxy
Tłumaczenie: Maciej Świerkocki
Ilość stron: 336
Wydawnictwo: Cyklady

Ocena (1-10): 9 – wybitna






Wiara i kultura żydowska fascynują mnie niezmiennie od wielu lat. Książka, której recenzję właśnie czytacie, była dla mnie jak cios prosto z brzuch i olbrzymi kawałek makowca jednocześnie. Była boleśnie wręcz prawdziwa, ale i niezwykle smaczna. Wytrąciła mnie z równowagi i skłoniła do zastanowienia się nad tym, w jaki sposób wiara i oczekiwania otoczenia mogą determinować ludzkie życie. Zanim zaczęłam pisać, przez kilka dni zastanawiałam się, jak przekazać Wam mój zachwyt. Mam nadzieję, że mi się udało. 

Córka rabina to historia autorki książki, Revy Mann. Jak wspomniane zostało w opisie wydawcy, Reva była córką londyńskiego rabina i wnuczką naczelnego rabina Izraela. Poznajemy ją w chwili, gdy uczy się w jesziwie Światła Syjonu, odnajdując się ponownie w wierze po burzliwej przeszłości. Seks z przypadkowymi partnerami w przypadkowych miejscach, narkotyki, alkohol, ogólny bunt przeciwko społeczeństwu i wyznaniu... Nastoletnie lata Revy z pewnością nie były tym, czego mogliby oczekiwać jej rodzice – pobożni londyńscy Żydzi. W końcu jednak Reva podjęła decyzję o przeprowadzce do Izraela i próbie naprawy swojego zepsutego życia, rzucając się na głęboką wodę surowych praktyk religijnych. Poznajemy ją jako nie zbuntowaną dziewczynę, a pobożną, młodą, skromnie ubraną Żydówkę, która mimo wszystko od czasu do czasu odczuwa przebłyski chęci powrotu do poprzedniego życia. Dziewczyna pragnie poznać pobożnego Żyda, jednak swatka szybko uświadamia ją, że z powodu jej wcześniejszych kontaktów seksualnych z gojami (tj. nie-Żydami), nie może zostać przedstawiona kohenowi (tj. potomkowi kapłańskiego rodu żydowskiego, wywodzącego się w linii męskiej od Aarona, brata Mojżesza). W końcu Reva nawiązuje znajomość z Symchą, ortodoksyjnym chasydem i odczuwa zauroczenie jego głęboką, szczerą wiarą, a także nim samym. Szybko pobierają się. Mimo łączącego ich uczucia, Revie nie zajmuje wiele czasu uświadomienie sobie, że jej małżeństwo nie jest do końca takie, jak to sobie wcześniej wyobrażała. Przejawia się to w na pozór tak normalnych rzeczach, jak na przykład dotyk. Pobożni Żydzi nie mogą bowiem dotknąć swojej małżonki podczas jej miesiączki oraz przez siedem następujących po niej dni, aż do momentu, w którym kobieta dokona rytualnego obmycia w mykwie. Nie ma też mowy o kochaniu się inaczej, jak tylko w ciemności. Reva czuje, że brak jej bliskości męża i że jej życie się zmieniło, zmierzając w inną stronę, niż by tego chciała.

 Czytając tę książkę marzyłam o tym, by ta historia trwała jak najdłużej. Opowieść Revy napisana jest w niezwykle barwny sposób, często dość brutalnym i brudnym językiem. Powoli zagłębiamy się w żydowską rzeczywistość, tak dla nas obcą i często niezrozumiałą (wynika to głównie z nieznajomości Księgi Kapłańskiej przez katolików, choć de facto ich obowiązkiem jest ją znać), ale zdumiewająco magiczną. Poznajemy dylematy młodej kobiety, która częstu musi dokonywać ważnych wyborów, która pragnie połączenia z Bogiem i odnalezienia się w świecie pobożności. Córka rabina to książka-drzwi, które prowadzą nas do innego świata, ale jest to świat, który istnieje w rzeczywistości i który jest czymś zupełnie naturalnym dla wielu obywateli Izraela. Ta powieść fascynuje, oburza, smuci, ale i wodzi za nos, bawi i daje nadzieję.  Może być wspaniałym świadectwem dla wielu ludzi znajdujących się na mentalnym rozdrożu, uświadamia bowiem, że każdy z nas może dostać swoją drugą szansę.      


KOMUNIKAT / PROŚBA:
Korzystając z okazji, chciałabym poprosić Was o pomoc. Stopniowo zbieram materiały do mojej pracy magisterskiej poświęconej kuchni żydowskiej, jako elementowi tożsamości narodowej (XIX-XX w.). Z tego też względu poszukuję dziewiętnasto- i dwudziestowiecznej (do ok. 1930 r.) beletrystyki polskiej, w której mogą znaleźć się kwestie poświęcone Żydom. Najbardziej zależy mi oczywiście na kwestiach związanych z żydowską kuchnią (począwszy od rytualnych ubojni, poprzez ewentualne koszerne restauracje, święta żydowskie i wszystko, co bezpośrednio i pośrednio może się z tym wiązać), ale będzie cieszyć mnie każda pozycja, w której w ogóle wspomniano cokolwiek nt. Żydów. Jeśli przychodzą Wam na myśl jakiekolwiek tytuły (słabo znam prozę polską tamtego okresu, ale wiem, że powinnam posiedzieć trochę z Prusem w ręce), w których mogę znaleźć choć jedno zdanie, będę szalenie wdzięczna za pomoc :)))))